Przyznam, że ten widok mnie przeraził. Było we mnie jakieś głębokie, ufne przekonanie, że żyjąc w głębi niepodatnych na wpływy Wielkiej Wojny schronów, jesteśmy całkowicie bezpieczni. Jednak jak pokazał uszkodzony hydroprocesor w Krypcie 13 i zniszczona gródź Krypty 15 – będąca teraz niczym więcej jak tylko kawałkiem ciężkiego złomu – nasze oczekiwania i wyobrażenia o świecie ulegały niekiedy bardzo brutalnej weryfikacji.
Mechanizm służący do otwierania i zamykania ciężkiej grodzi Krypty, uszkodzony w stopniu uniemożliwiającym jego naprawę był chyba momentem zwrotnym w historii moich poszukiwań. Wątpiłem, bym w miejscu tak bestialsko okaleczonym i splądrowanym znalazł cokolwiek poza kolejnymi rozczarowaniami. Wtedy też po raz pierwszy przeszło mi przez myśl, by rzucić to wszystko i wrócić do domu. Powiedziałbym Jacoren’owi, że nie dałem rady i zawiodłem jego oczekiwania. Powiedziałbym wszystkim domagającym się opuszczenia schronu i eksploracji, odbudowania cywilizacji w świecie zewnętrznym, że wszystko, co tam znajdą, to śmierć. Śmierć, która jako następstwo tego, co nasi przodkowie zrobili osiemdziesiąt cztery lata temu nie spocznie, nim nie zbierze żniwa na wszystkich odpowiedzialnych za tę nuklearną zagładę.
Czyli na całej ludzkości.
Szybko jednak otrząsnąłem się z dekadenckiego nastroju i przechodząc przez przypominającą bramę Cienistych Piasków gródź, znalazłem się w wąskim, prostokątnym korytarzu zakończonym drugą śluzą.
Po prawej stronie znajdowała się naścienna szafka. Wszystko wedle standardów Vault-Tec, pomyślałem wtedy i nieco pokrzepiony ruszyłem w kierunku jedynego miejsca, które teoretycznie mogło zaskoc zyć mnie w pozytywny sposób.
Wątpiłem jednak by cokolwiek ostało się w szafce. Tym bardziej nie mogłem uwierzyć własn ym oczom, gdy wyciągałem sześć świeżych flar. Papier był w niektó rych miejscach nieco przetarty, lecz umiejscowione na dole nakrętki nienaruszone. Zignorowałem drobny defekt estetyczny i wyraźny zapach zbutwienia, jako że flary wnosiły nieco blasku do mojej mrocznej, post-apokaliptycznej rzeczywistości.
Już miałem odkręcić czubek i odpalić jedną z nich, kiedy tuż za rozpostartymi na oścież dwuskrzydłowymi drzwiami wewnętrznej śluzy, dostrzegłem jak coś przechadza się nonszalancko.
Oczywiście byłem skryty za kawałkiem krótkiej ściany. To coś niewątpliwie musiało mnie nie zauważyć. Musiało być ślepe, albo dysponowało bardzo słabym wzrokiem. Mimo to nie chciałem ryzykować i zgasiłem lampę PipBoy’a 2000, po czym schowałem go do plecaka.
Wyjrzałem zza załomu. Ciemność uniemożliwiała dokładne określenie szczegółów, ale jak na człowieka, który przez całe życie buszował po wszystkich poziomach i korytarzach domowej Krypty, miałem przed sobą wierne odzwierciedlenie piętra medycznego. Uświadomił mi to kompletnie zdezelowany komputer klimatyzacyjny i wyszczerbiony wentylator o pokrytych rdzą, pogiętych sztachetach.
Potem coś zapiszczało. Chociaż nie, nie był to pisk. Raczej kwik. Kwik rozjuszonego warchlaka, któremu na leśnym kartoflisku większy kolega (również warchlak) zjadł największą i najpewniej najsmaczniejszą bulwę ziemniaczaną. Nie omieszkał przy tym skubnąć go, niby w zabawie i z przekąsem, ale jednak boleśnie, w tylną racicę.
Doszły mnie dźwięki kłębiącej się zawieruchy. Krzesząc w sobie nieco więcej odwagi wyjrzałem odrobinę bardziej starając się dostrzec, co właściwie wyrab ia się w p omieszczeniu .
Dwa różowe, przypominające prosiaki kształty gryzły się, okładały łapami i skakały na siebie jak gdyby faktycznie prowadziły śmiertelny pojedynek o utracony na kartoflowym poletku honor. Właściwie nie były to prosiaki. Bardziej prosi ęcia . Małe, znacznie mniejsze niż dorosłe wieprze i maciory. Rozmiarami podobne chyba właśnie do wspomnianych wcześniej warchlaków. Dość pulchne ze zwałami tłuszczyku obciągniętymi napiętą, ohydnie oszpeconą skórą, którą wszędzie porastały czarne, ropne bąble podobne do tych, które powstają na gęstej, oleistej ropie naftowej wyciekającej wprost z uszkodzonych szybów platform wiertniczych.
Dwie maszkary, niewątpliwie odnajdujące w tym chorym i straconym świecie swój własny sposób na adoptację do powsz echnego wszędzie promieniowania, wyglądały jak przepuszczone przez zmielarkę czerwie. Ich małe, czarne oczka wydawały się przepełnione podstępną wrednością, a cienkie, zniekształcone i pomarszczone ryjki zakończone potężnymi dziurami od nozdrzy niuchały nieustannie jak gdyby pomimo swych nieznacznych rozmiarów, małe prosięcia były wiecznie głodne.
Chyba zbyt długo przyglądałem się dwóm pokrakom. Wydaje mi się, że Podręcznik Harcerza mógł wspominać o czymś, co zamieszkujący powierzchnię ludzie określali mianem „świnioszczurów”. Bałem się jednak prowadzić ów wywód głębiej. Jakkolwiek krzyżowały się ze sobą zmutowane szczury i świniaki, musiało to mieć wiele cech naturalnej kopulacji, a sama myśl o procesie zapłodnienia jednego gatunku przez drugi, cóż, przyprawiała mnie o niebezpieczny stan poprzedzający torsje. Nie miałem zresztą na to czasu. Prosiaczki straciły zainteresowanie swoimi małymi zapasami, a zamiast nich zaczęły niepokojąco unosić ryje do góry, niuchając przy tym i z wolna zerkając w kierunku śluzy.
Już miałem sięgać po kolt 6520, kiedy z sąsiedniego pomieszczenia po prawej (tego prowadzącego do gabinetu medycznego dyżurującego przez dwadzieścia cztery godziny lekarza Krypty – aczkolwiek nie miałem wątpliwości, iż tutaj nie dyżuruje już żaden z ludzi) dobiegł mnie odgłos czegoś ciężkiego, czegoś wielkiego i czegoś, co pocharkując, posykując i pokwikując jednocześnie sprawiało wrażenie groźnego i wiecznie niezadowolonego.
Teraz zaczynał paraliżować mnie strach. Bałem się, że jeśli odstrzelę te niuchające ryje, zza załomu wychynie sfrustrowany wieprz ważący tysiąc dwieście funtów i rzuci się na mnie tak jak Matka. Nie mogłem ryzykować.