Zewsząd dookoła otaczały mnie dźwięki buszujących maszkar. Szczury, świnioszczury i Boże, miej mnie w swojej opiece, najprawdopodobniej jeden wielki, ciężki, upasiony kretoszczur. Wszystko wydawało drobne odgłosy, przypominające szmer, tuptanie, mięsiste plaśnięcia, gdy jedno wpadało na drugie. Niekiedy dawało się słyszeć pełen wyrzutu pisk. Kanibalizm kwitł w najlepsze, lecz zdecydowanie najgorszy, przepełniający największą trwogą był ten pieprzony, zmutowany kret. Kiedy poruszał się w sąsiednim pomieszczeniu, jego brodzące w grubej warstwie szczątków i kości łapy wydawały dźwięk przypominający kastaniety oszalałego pod wpływem psychodelicznej makabry czarnoksiężnika. Gdy zanurzał pysk miażdżąc fragmenty twardej i miękkiej tkanki tego, co jego kolesie zaciągnęli na dół, odgłos chrupania i mielenia odbijał się echem od ścian Krypty niczym krzyk przerażenia w górskiej kotlinie. Odczułem dojmujący lęk i równie głębokie przekonanie, że wszystko tu jest bardziej głodne niż na wyższych poziomach. Nie mam bladego pojęcia jak ta zezwierzęcona menażeria wydostawała się na zewnątrz. Nie chcę tego wiedzieć. Wiedziałem natomiast, że gdy tylko usłyszą, zwęszą, lub zobaczą kto przyszedł, rzucą się na mnie całym stadem i rozszarpią na kawałki. Nawet moja czarna, stylowa skóra mi nie pomoże.
Na paluszkach, niczym wyżerająca hostię kościelna mysz zakradłem się wzdłuż korytarza. Po prawej stronie znajdowała się pracownia komputerowa. Za nią była biblioteka. Jednak drzwi wejściowe do obu tych pomieszczeń powinny znajdować się na południowej ścianie. Ja zaś nie chciałem ryzykować by sprawdzać, co kryje się za załomem ściany wychodzącej na długi, szeroki i mroczny korytarz.
Po mojej lewej było pomieszczenie spotkań zwane również rekreacyjnym. To tam żerowała szczurza brygada. Wejście tworzyło pustą framugę w ścianie. Przeszedłem ciuchuteńko trzymając plecak i kaburę broni by nieopatrznie nie zdradziły mojej obecności. Wzrok, który przyzwyczaił mi się do panującej tu ciemności, wbrew wszelkim głosom rozsądku, nakazał mej ciekawości zerknąć na moment w odmęty rekreacyjnego pomieszczenia.
Pamiętam, iż poczułem wtedy lęk przed końcem mojej fizycznej egzystencji. Jeżeli bestie jakimś sposobem otoczą mnie i odetną drogę na wyższe piętro, będę stracony. Część szczurów mogłem o d pędzić flarą. Część prosiaków mogłem wystrzelać. Jednak było ich zbyt wiele. Nim poradziłbym sobie z trzema bądź czterema, kolejna piątka rzuciłaby się na mnie kąsając łydki i drapiąc infekującymi krew pazurami.
Do tego dochodził jeszcze kretoszczur wyglądający jak wielka, niewydojona krowa. Musiałem obmyślić plan. Miałem nadzieję, że w magazynie znajdującym się tylko kilka jardów przede mną, znajdę coś, co raz na dobre przegna kalające to miejsce koszmary.
Bingo! Dwie szafki z czego tylko jedna okazała się być pusta. Druga… o Boże, to niemożliwe! Jak ktoś mógł przeoczyć coś takiego?! W jednej chwili moje lęki i niechybne wrażenie podążającej za mną kostuchy zostały odegnane niczym za dotknięciem magicznej różdżki. Dynamit wypełniony nitrogliceryną i ziemią okrzemkową. Jedna sztuka z zainstalowanym zapalnikiem czasowym. Przyjrzałem mu się z każdej strony. Oczekiwałem, że przez te wszystkie lata na dnie wilgotnej, dusznej Krypty mógł się nieco spocić. Był jednak w porządku. Suchy, a na zewnątrz nie wyciekła ani kropelka nitrogliceryny. Schowałem go do plecaka, zabrałem dwa zawleczkowe granaty i wyciągnąłem coś, co bez cienia wątpliwości rozpostarło grozę nad moim wiernym koltem.
H&K MP9, 10mm. Pistolet maszynowy Heckler & Koch MP9 (wariant 10mm, co oznaczało, że cały zapas amunicji do kolta 6520 będzie miotaczem śmierci i zniszczenia w absolutnie już epickim stylu), średniej wielkości, zdolny do ognia pojedynczego i ciągłego!
Poszatkuję sukinsynów! Poszatkuję wszystko i wszystkich, którzy mi się napatoczą! Zrobię z nich tryska jące czerwoną posoką durszlaki!!!
Jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek zada sobie trud przeczytania moich miernych, silących się na jakikolwiek polot i przejawy literackiego kunsztu, wypociny, pomyśli pewnie w tej chwili , że niczym napadający na banki na dzikim zachodzie bandzior wparowałem do pomieszczenia rekreacyjnego i mie rząc z mojej NOWEJ, CUDOWNEJ MP-DZIEWIĄTKI (ustawionej na ogień ciągły ) do wszystkiego, co tam znalazłem, dokonałem bezceremonialnej, wyzutej ze wszelkich aspektów moralnych rzezi?
Owszem, nie pomyli się. Na moment wcieliłem się w rolę egzekutora. Byłem bezwzględny jak pawian Shakma, błyskawiczny jak ostrze gilotyny, zaskakujący niczym porastający rafę koralową ukwiał i podstępny jak stary, dwugłowy buhaj.
Zaczaiłem się przy prowadzącej do pomieszczenia zebrań (co za ironia) sali. Klęcząc, mając pod ręką zawartość plecaka, wyciągnąłem jabłko i cisnąłem na podłogę. Poturlało się zatrzymując przy jednym z licznych w Krypcie głazów.
Szczury, różowiutkie prosięcia i brązowy, zmutowany, wiecznie głodny , zwarcholony „bazyliszek” z miejsca zamarły skupiając całą swoją uwagę na nadgniłym, najpewniej przerażającym w smaku jabłku.
Bez chwili zastanowienia podtoczyłem im dwa kolejne.
Głodujące najwyraźniej tałatajstwo dosłownie oszalało. Szczury wystrzeliły przed siebie niemalże w tym samym momencie, co nieco większe, dziwnie zaokrąglone jak na panujące na trzecim poziomie Krypty 15 warunki żywieniowe, świniaczki, lecz jedne i drugie (a było ich co najmniej tr zydzieści) sp ięły się w sobie, gdy górujący nad nimi „bazyliszek” wsunął się w całe stado ryjąc na czuja ryjem, byle tylko wciągnąć smakowite (i darmowe) przekąski.
Szczury i świnoszczury też były głodne. Nie miały zatem najmniejszego zamiaru dzielić się z kretoszczurem niczym , co mogło zaspokoić ich palący głód . Nastąpił kwik, potem syk, potem jęk i ryk. Zwierzęta rozpychały się ryjami, tłukły się łapami i wykorzystywały albo własną masę, albo wspólną siłę by podkradać sobie jabłka jednocześnie opędzając się od innych amatorów owoców. Ostatecznie wszystko to prowadziło do okrutnej wrzawy i tumultu . Miałem niemalże wrażenie, że pozagryzają się bez mojego udziału. Mimo to chciałem, by to wszy stko zakończyło się efektownie.
Raz jeszcze sięgnąłem do wnętrza tobołka. Odbezpieczyłem granat. Kiedy turlał się w stronę kłębiącej masy nikczemnych szkaradzieństw, żadne ze stworzeń nie zwróciło na niego początkowo uwagi. Tylko kretoszczur – który zdążył już wchłonąć dwa jabłka i jako pierwszy ujrzał toczący się w jego kierunku przedmiot - łakomie rozdziawił ryj i pozwolił by granat wleciał mu prosto do gardła.