Выбрать главу

- Po czwarte, Aradesh był roztrzęsiony. Jego liczne baby ryczały w kuchni siekając dla uspokojenia głąby zmutowanej kapusty. Zaś Seth, przyszły zięć króla kloszardów, dowódca straży i rzekomo „wielki wojownik” nie kiwnął ze starym safandułą palcem, by zrobić cokolwiek w celu wybawienia dziewczyny z opresji.

Oczywiście zapytałem, czy próbowali ją uratować i oczywiście Aradesh odparł dyplomatycznie, że jego ludzie nie są w czymś takim wprawieni. Ponoć wyruszyły już trzy patrole, lecz żaden nie wrócił. Przez myśl przemknęło mi jaka autentyczna radość musi w tej chwili panować w obozie Garla. Nie wspominając już o słodkim zapachu pieczonego mięsa.

Potem Aradesh poprosił mnie nieśmiało o pomoc. Zgodziłem się, ale dopiero, gdy ustaliliśmy wysokość wynagrodzenia. Jeżeli miałem ruszyć do Złomowa i dźwigającego się po apokalipsie Wielkiej Wojny Hub, musiałem dysponować odpowiednimi zasobami forsy… to znaczy żetonów, znaczy się kapsli po Nuka-Coli.

Na koniec sołtys przyszpanował włócznią. Oczywiście opowiedział nam tę samą historię, którą słyszała już cała wieś. Wziąłem ją od niego (włócznię) w obawie, by się nie skaleczył i nie zaraził tężcem.

Ostrze dzidy bardziej przypominało harpun, aniżeli regularny grot włóczni . Na szczycie miało ostre zęby i było o dziwo dobrze wyważone, a gdzieniegdzie gromadziła się chropowata rdza. Dzięki Bogu tuż przed wycieczką do świa ta zewnętrznego, główny lekarz K rypty poddał mnie wszelkim niezbędnym szczepieniom (między innymi na wspomniany wcześniej tężec).

Wraz Ianem udaliśmy się do obozu Chanów. Musiałem obmyślić jakiś sensowny i podstępny plan, który oszczędzi rozlewu krwi – przynajmniej mojej własnej. Jatka w centrum kontrolowanej przez najeźdźców strefy byłaby czystym samobójstwem. Cóż, jestem przekonany, że uda mi się wymyślić coś po drodze.

Na odchodnym rzuciłem przerażonemu i zmiękłemu mocno Seth’owi:

„Słyszałem, że ten Garl to niezła świnia. Kto wie, co teraz tam robią twojej dziewczynie… znaczy się, Tandi. Mam nadzieję, że uda mi się ją odbić i wróci do ciebie w jednym kawałku. Nie mogę jednak nic obiecać”.

Przerażony i zmiękły Seth pokraśniał na twarzy zaciskając mocniej palce na kolbie czegoś, co niegdyś było Winchesterem. Miałem wrażenie, że nasrożył się i stężał z trudem kontrolując emocje.

Pozostawiając za sobą Cieniste Piaski tryskałem wyśmienitym humorem . P otem jednak miałem problemy z obmyśleniem planu. Słońce prażyło, nocą wymroziło mi stopy, a na dodatek Ian działał mi na nerwy. Chyba nie potrafiłem podróżować w towarzystwie. Nim minęły pełne dwadzieścia cztery godziny marszu (obóz Chanów znajdował się w odległości półtora dnia na południowy wschód od Cienistych Piasków) byłem już naprawdę straszliwie wkurwiony i nieustannie złorzeczyłem wszystkim za ten stan rzeczy odpowiedzialnym.

Lepiej żebym szybko coś wymyślił. Inaczej Chanowie pomogą mi się uspokoić na wieki wieków.

16

Obóz Chanów przypominał nieco Cieniste Piaski: oczywiście znacznie na mniejszą skalę, jednak analogie aż nazbyt rzucały się w oczy nieco abstrakcyjnemu umysłowi Blaina. Był to jedyny obiekt wzniesiony ludzką ręką w promieniu wielu mil. Dookoła rozpościerała się napromieniowana, rozpalona pustynia wysysająca życie ze wszystkiego, co jeszcze śmiało w tym post-apokaliptycznym bagnie zachować jego resztki. Sam Garl, tak jak Aradesh, zamieszkiwał w największym (w przypadku obozu Chanów jedynym) domu w okolicy. Co prawda nad domem tym nie unosił się zachęcający zapach pieczonych iguan i opalanych na rożnie psów. Zamiast tego dało się słyszeć przeraźliwe krzyki i jęki torturowanych i brutalnie katowanych ludzi. Dookoła siedziby Garla, zamiast pomniejszych domków z otynkowanej białą warstwą izolacyjną zaprawy, rozstawiono kilka zmaltretowanych namiotów. Tworzące prowizoryczne - acz wyjątkowo dobrze trzymające się na lekkim wietrze – konstrukcje wykonano chyba ze skór braminów. Wyglądały na grube i względnie bezpieczne. Gdzieniegdzie prześwitywały zszywające je nici grube niczym postronki. Całość zaś pokrywała astronomiczna warstwa brudu.

Oczywiście nikt tu nie trudził się wybudowaniem odgradzającego obóz muru. Nie było to potrzebne. Zmierzając w kierunku miejsca przetrzymywania Tandi, Blaine i podążający za nim jak wierny pies Ian, widzieli wbite tu i ówdzie totemy na mocowanych w pustynnym gruncie trzpieniach i długich, przypominających dzidy słupach z emblematami klanu Chanów. Oznaczenie terytorium najeźdźców było aż nazbyt wyraźne i nikt, kto w tym zapomnianym przez Boga świecie wciąż prezentował sobą resztki myślącego gatunku homo sapiens, nie mógł mieć wątpliwości, co go czeka za naruszenie granic tego świętego kręgu. Gdyby jednak sugestia nie była wystarczająca, Chanowie gdzieniegdzie dołączyli pobrzękujące na wietrze niczym kastaniety czaszki. Teraz nawet największy pustołeb musiał zrozumieć alegorię i chcąc zachować życie, czym prędzej zawrócić.

Sam emblemat Chanów robił wrażenie. Mocno przypominał mongolskie hordy Czyngis-Chana i sam w sobie był chyba inspirowany jego wizerunkiem. Była to uwypuklona w metalu, łysa, szara czaszka z długimi, cienkimi i opadającymi w dół wąsami suma, jarzącymi się śmiertelną i piekielną czerwienią oczami oraz jakąś groteskową ozdobą choinkową przypominającą nieco srebrzystą kitę arktycznego lisa. Wszystko na starym, przeżartym przez rdzę i czas kawałku blachy, gdzie ostały się jeszcze fragmenty niebieskiej i bordowej farby. Na dole zaś łyskał w słońcu pomarańczowy napis „Chanowie”.

Tym samym murowane ogrodzenie nie było potrzebne. Blaine starał się sobie przypomnieć, czy mieszkańcy Cienistych Piasków dysponowali jakimkolwiek wzbudzającym respekt symbolem. Niestety, najpewniej nie mieli żadnego. Aradesh i Seth zdawali się zupełnie nieświadomi kwestii wizerunkowych, za co płacili teraz okrutną cenę.

Mur nie był potrzebny z jeszcze jednego prostego powodu. Po obozie kręciło się pełno pustynnych ludzi. Ci w niczym nie przypominali prostych, nieudolnych wieśniaków z oddalonej o półtora dnia drogi osady. Wszyscy byli zaprawionymi w bojach zbójami. Nosili ciężkie zielono-brązowe skóry, wykonane chyba z jakiegoś gatunku gigantycznej jaszczurki, której Blaine jeszcze w swoich przygodach nie napotkał. Ponadto mieli spiczaste, okryte rdzą dzidy i broń palną. Blaine rozpoznał kilka koltów 6520, być może jedną lub dwie MP9-tki i niezliczoną wręcz ilość przepełnionych nienawiścią spojrzeń, z których większość zdawała się na swój sposób znudzona i wyczekująca najdrobniejszego wręcz pretekstu do draki. Pustyni ludzie byli również brudni i wyglądali na wrednych z natury.

Blaine i Ian ruszyli w stronę osamotnionego na środku pustyni domostwa. Nim zdążyli zbliżyć się do wyznaczonego przez namioty kręgu zewnętrznego, zostali otoczeni przez kłębiącą się wokół nich ciżbę najeźdźców.

Bandziory spoglądały na nich wyzywającym wzrokiem. Niektórzy szturchali samych siebie wskazując na coś, a następnie wybuchali gromkim śmiechem. Raz czy dwa Blaine i Ian dostali lekko z łokcia czy z bara. Nikt jednak nie próbował się do nich odezwać i nikt nie próbował ich zatrzymać. Minąwszy namioty nie mieli już żadnej drogi odwrotu. Gdyby w tym momencie uznali, że czas na zmianę planów, ceną tej decyzji byłaby beznadziejna jatka z kilkunastoma blokującymi ich awanturnikami.