Nie ma co się dziwić. Gdybyś wiedział jak rozpocznie się dzisiejszy dzień, też byś stąd zwiał. Swoją droga… co to za zapach?
- Jakiej pomocy? – wybełkotał w końcu Blaine, kiedy w miarę suchy zakładał swój regulaminowy, błękitny kombinezon i narzucał na wierzch czarną skórę z urżniętym rękawem.
- Jakiś szurnięty gość trzyma Sinthię jako zakładniczkę. Musisz nam pomóc!
- Świetnie – syknął Blaine po czym poprawił zmierzwione włosy ruchem dłoni i zagwizdał na swojego psa. – Ochłap! Do nogi!
/ Banda wariatów / - pomyślał pies i chcąc nie chcąc wypełniając przysięgę wierności ruszył za swoim panem i rozhisteryzowaną recepcjonistką Noclegowni.
33
Dzień dwudziestu dziewiąty, który zaczął się tragicznie i miał być jednym wielkim pasmem tragedii (Bogu dzięki, nie dla mnie) – tutaj Blaine narysował przypominającą twarz kulkę z kpiącym uśmieszkiem, pochyloną głowa i dwoma, niewielkimi, zdającymi się dopiero, co kiełkować różkami na czole. Kulka wystawiała przekornie jęzor.
Oglądając stare filmy, czytając stare książki, przeglądając archiwa komputerów bibliotecznych i oferty rozsianych po całym świecie hoteli, zawsze odnosiłem wrażenie, że cała ich idea polega na zdzieraniu astronomicznych cen za czas pobytu, co jedn ak przekłada się bezpośrednio na komfort, spokój i zaspokojenie wszelkich potrzeb.
Niestety jak pokazały mi wydarzenia z lokalnej Noclegowni, sprawiające na pierwszy rzut oka pozytywne wrażenie Złomowo okazało się kolejnym spaczonym przez atom i ludzi miejscem. Niewątpliwie degradujące wpływy promieniowania przenikały dalece poza organizmy żywe, atakując swoją bestialską i nienawistną siłą wszystko, co pozostało w t ym wypalonym do rdzenia świecie.
Poza tym nigdzie nie mogłem znaleźć Lenore. Marcelles wspominała coś o jakiejś Sinthi. Nie miałem pojęcia kim ona jest, a czasu na wytłumaczenia nie było. Modliłem się tylko, żeby nie był to jakiś… nie wiem… roboczy pseudonim Lenore. Jeżeli gnieżdżący się w pokoju sąsiadującym z moim szaleniec trzymał ją na celowniku i tak jak większość odtrąconych przez współczesny świat ludzi, nie miał za wiele do stracenia, mogło się okazać, że i ja straciłbym w tym dniu znacznie więcej, niż byłbym w stanie przypuszczać.
Dzięki Bogu okazało się, że Sinthia to jedna z najętych, albo raczej zniewolonych, siłą ujarzmionych i zatrudnionych przez Gizma dziwek. Swoją droga, co to w ogóle był za sen? Nie pamiętam szczegółów, ale wydaje mi się, że z Gizmo wyszedł w nim niezły kawał skurczybyka. Powinienem poważnie i jeszcze ze sto razy zastanowić się nad tym, czy nie lepiej byłoby po prostu zawinąć manatki i wypieprzać z tego przepełnionego materialnym i moralnym złomem miejsca…
Ale z drugiej strony, zainkasować tyle forsy…
Dobra, bez zbędnych dygresji. Marcelles zaprowadziła mnie do pokoju obok …
34
Wnętrze pomieszczenia było dość przytulne. Duże, acz nieco mniejsze niż w jedynce, łóżko, regał ze szpargałami, zjedzonymi przez wielkie szczęki czasu książkami i drobnymi bibelotami, które w swojej naturze z reguły są drobne. Dwa obrazy: pierwszy przedstawiający kobietę w sepii z kusząco i jednoznacznie rozchylonymi ustami. Usta te były wymalowane czerwoną, bijącą po oczach szminka. Drugi wypełniał wnętrze pokoju ckliwymi emocjami rozsiewanymi przez wzbijające się do lotu z jeziora stado dzikich kaczek. Na tle majaczyły blado pomarańczowe promienie słońca, zaś ptaki były całe czarne i przypominały osmolone cienie. Do tego dwa fotele, nieco nadprute i połatane niechlujnie. Gdzieniegdzie wystawały z nich fragmenty wysuszonej, kruchej gąbki. Wyglądały jednak na wygodne, a rozdzielający je kawowy stolik wzbudzał skojarzenia z przyjemnym aromatem świeżo zmielonych ziaren. Na podłodze zaś leżał rozłożysty dywan w świąteczne renifery i typowo norweskie wzory przypominające chyba nieco za bardzo powiększone płatki śniegu.
Pokój był luksusowy i przepełniony post-apokaliptycznym, tandetnym na swój sposób i zużytym przepychem. Jak na dwójkę prezentował się jednak nieźle. Ogólne wrażenia zaburzał nieco stojący centralnie po środku najeźdźca z wytatuowaną na szyi żmiją o rozdziawionej paszczy i tryskających zielonym jadem kłach.
Facet był wysoki, straszliwie umięśniony (bardziej nawet niż Lars) i nosił brudną, pooraną grubymi bruzdami skórę jaszczurki. Miał sprane, brązowe spodnie, które mogły niegdyś epatować niemożliwym do określenia dziś kolorem. Buty ze skóry bramina przypominały kalosze z wysokimi cholewkami, które odstawały luźno od ciała. Do tego jak to zwykło bywać w zniszczonym przez Wielką Wojnę świecie zewnętrznym, koleś był uzbrojony, a jego łysy łeb o fizjonomii portowego oprycha zaprawionego we wszelkich możliwych trudach pustynnej żeglugi zdradzał wyraźnie, że cokolwiek nie zostanie powiedziane, wykonane czy zaproponowane, jedynym realnym, słusznym i prawdopodobnym scenariuszem jest wersja, w której spoczywający na cynglu kolta 6520 palec wskazujący wykona delikatny, niewymagający najmniejszego wręcz wysiłku ruch. Ruch za którym na swój sposób stoi nie lada odwaga bądź czysta złośliwość i okrucieństwo.
A potem BANG i biedna, młoda i wciąż atrakcyjna dziwka o imieniu Sinthia straci trzy czwarte twarz, rozdziawi luźną żuchwę i w oparach parującego mózgu i krwi runie na podłogę ujmując uroku pokojowi numer dwa Noclegowni miasteczka Złomowo.
- Starczy, koleś! – wrzasnął autorytarnie żmija, aczkolwiek w jego głosie dało się zauważyć nieco histerii i jakiegoś głęboko skrywanego błagania by jednak powstrzymać jego zdający się kontrolować sytuację palec wskazujący. – Nie podchodź ani kroku bliżej! Skasuję tę kurwę! Przysięgam!
Blaine Kelly uniósł nieznacznie spoczywającą przy jego prawym biodrze dłoń. Ochłap natychmiast zrozumiał komendę swojego nowego pana i klapnął sobie spokojnie przy ścianie oddzielającej wejście do pokoju numer jeden od pokoju numer dwa. Marcelles natomiast ani drgnęła stojąc pośrodku korytarza. Blaine, będący w tej chwili jakieś trzy kroki od futryny drzwi dwójki, odpiął klamrę skórzanego paska i zrzucił kaburę z MP9-tką na podłogę. Potem uniósł ręce przed siebie i oznajmił:
- Spokojnie! Nie musisz tego robić!
Oszalały żmija napięł się w sobie potrząsając niebezpiecznie wycelowaną w tył głowy Sinthi bronią. Dziewczyna, młoda, ładna z buzi o długich, ciemnych włosach sięgających jej mniej więcej do połowy tułowia, odziana w krótką spódniczkę (z wielką mokrą plamą na poziomie krocza) odsłaniającą dygoczące kolana i ciasno opinającą jej ciało bluzkę o dużym wcięciu na wysokości piersi, płakała zaciskając kurczowo powieki. Jej policzki były czerwone i błyszczały od tego, co wypływało z oczu. W panice zgrzytała zębami, zaś wargi swoich dziewczęcych ust wykrzywiała w jakimś przerażającym paroksyzmie.
Skamlała przy tym jak patroszona żywcem króliczka.
- Dlaczego niby nie? To zwykła kurwa! Skasuję ją, a potem palnę sobie w łeb!
- Nie rób tego! – podkreślił Blaine z przesadną nieco emfazą i zrobił trzy niewielkie kroki zrównując się z prowadzącym do pokoju progiem.
- Ani kroku dalej, frajerze! Ostrzegałem cię! Jeszcze jeden, kurwa, ruch i rozpierdolę jej ten jebany, pusty łeb!
- Ona ma takie samo prawo do życia jak ty i ja. Nie musisz tego robić. Na pewno możemy się jakoś dogadać…
- Nie wydaje mi się. Lepiej trzymaj się z dala! Nie… nie chcę jej krzywdzić – głos oszalałego najeźdźcy załamał się, co Blaine uznał za dobry znak negocjacyjny. – Nie chcę, ale zrobię to! Przysięgam!
- Dlaczego chcesz jej zrobić krzywdę? Co ci zrobiła?