Выбрать главу

- Wyśmiała mnie! Ta głupia, tępa pizda mnie wyśmiała! Wszystkie dziwki są takie same. Wszystkie… zawsze… się… ze… mnie… śmieją…

Zdawało się, że na krótką chwilę żmija opuścił gardę kierując lufę broni nieco niżej wzdłuż kręgosłupa Sinthi. Blaine miał bardzo osobliwe wrażenie. Coś jak déjŕ vu. Wydawało mu się nawet, że widział dokładnie taki sam scenariusz, tylko rozgrywający się znacznie, znacznie wcześniej. To chyba był jakiś western, gdzie oszalały koleś pociął twarz jednej z małomiasteczkowych dziwek, a potem jakiś kozak sprzątnął wszystkich z szeryfem na czele…

- Wierzę ci na słowo, kolego! Te głupie kurwy też zawsze się ze mnie śmieją. One takie już są. Tępe i puste. Dlatego nie nadają się do niczego poza pierdoleniem. To zwykłe, pospolite szmaty. Mam rację?

- Ch-chyba tak… - odparł nieśmiało najeźdźca. – Chyba masz rację! Głupie suki! Ale ty jesteś w porządku. Jeszcze nikt nigdy nie próbował mi pomóc. Do chuja, nikt nigdy nawet nie chciał ze mną gadać.

Blaine Kelly poczuł jak wysoko z czoła ścieka mu kropelka sunącego niepewnie w dół lodowatego potu. Przełknął ślinę wydając przy tym rozsadzający mu czaszkę odgłos wydobyty z krtani.

Nie spie rdol, Blaine. Nie spierdol tego teraz

Zdawało się, że ma hultaja w garści. Jeszcze chwila i…

- Odłóż broń! Pogadamy na spokojnie. Obiecuję ci, że nikomu nie stanie się krzywda. Gliniarzy tu nie ma. Osobiście odprowadzę cię do głównej bramy i będziesz mógł spokojnie wrócić do siebie. Nikt nic ci tutaj nie zrobi. Chcesz jakąś forsę? Coś do jedzenia? Cokolwiek?

- Forsa! Forsa będzie dobra! Obiecujesz, że nikt nie będzie próbował ze mną żadnych sztuczek?

- Absolutnie! Masz moje słowo!

- To… to chyba w porządku…

Żmija odłożył broń chowając ją za paskiem swoich czekoladowych spodni. Pchnął Sinthię mocno przed siebie, tak, że biedna dziewczyna upadła z łoskotem na podłogę i chyba zwichnęła sobie nadgarstek, ponieważ jej dotychczasowy szloch i kwik przeszedł w dziki wrzask przepełniony bólem.

- Spokojnie, kolego! – rzucił Blaine czując, iż dopóki ten skurwiel nie wyjdzie z pokoju, nic nie może być przesądzone. – Obiecałeś, że nie zrobisz jej krzywdy!

- Nie, chyba nie… - mruknął żmija.

- Wyjdź z pokoju. Odprowadzę cię do głównej bramy. Marcelles, przynieś temu dżentelmenowi mieszek z pieniążkami!

- Chyba cię pojebało… - szepnęła znajdująca się w bezpiecznej odległości za Kelly’m recepcjonistka Noclegowni. – Nie dam mu złamanego kapsla, a już na pewno nie ze swoich!

Blaine machnął pospieszająco ręką. Nadąsana Marcelles zniknęła gdzieś we wnętrzu należącego do niej pokoju.

Żmija natomiast ruszył w kierunku drzwi prowadzących na korytarz. Sinthia wciąż leżała zwinięte w kłębek. Oddychała szybka, a na jej krótkiej, obcisłej spódniczce wykwitła kolejna mokra plama znacznie powiększająca pierwszą.

- Żadnych sztuczek, rozumiesz mnie, koleś?

- Jasne – potwierdził Blaine kiwając przy tym głową. – Po prostu wyjdź i razem stąd odejdziemy. Dostaniesz też forsę.

Kiedy tylko oszalały najeźdźca przekroczył próg drzwi, Ochłap wystrzelił jak smagająca niewolników końcówka bicza i ugryzł skurwiela prosto w krocze. Facet wrzasnął przeraźliwie łapiąc się odruchowo jedną ręką za zranione miejsce. Drugą próbował odpędzić od siebie psa młócąc go po łbie. Oczy miał jednak zasnute nie tylko łzami, ale również gęstą, czerwoną mgłą. Ochłap tymczasem nie zamierzał odpuścić, dopóki nie wyrwał bandziorowi kawałka spodni, majtek i czegoś, co chyba było niegdyś jego malusim ptaszkiem i jednym z jąder.

Psychol upadł na kolana rycząc z bólu. Obie ręce zaciskał teraz kurczowo na krwawiącym przyrodzeniu. Tam, gdzie maltretowana przez niego dziwka miała mokrą plamę od moczu, on broczył karmazynową krwią jak szlachtowany w rzeźni wieprz.

Blaine uniósł prawą dłoń i zakręcił nią w powietrzu wystawiając kciuk i palec wskazujący. Zawsze gotowy i żądny zesłania śmierci na wskazanych przez jego pana ludzi Ochłap rzucił się facetowi do gardła i po chwili sprawa była załatwiona.

- Chyba lepiej zamień ten worek z forsą na mopa i wiadro z mydlinami. Jest trochę sprzątania…

35

Dzień dwudziesty dziewiąty

Sinthia okazała się całkiem miłą dziewczyną jak na dziwkę, która dzisiejszego poranka o mały włos nie zapłaciła najwyższej ceny za swój ryzykowny i wątpliwy moralnie fach. Jej wdzięczność była ogromna. Marcelles, po uporaniu się z plamami na posadzce, również zachowała się niezwykle taktowanie. Co prawda, ani jedna, ani druga nie zaproponowała mi trójkąta, ale przynajmniej mogłem spać w Noclegowni do woli i nie musiałem bulić za to ani kapsla.

Sinthia zadziwiająco szybko doszła do siebie i prawie bezgranicznie zaczęła zwierzać mi się ze szczegółów dotyczących jej życia, sytuacji w Złomowie i tego, czym zajmuje się zarobkowo.

Okazało się, że jej głównym pracodawcą był ten wielki „tłusty skurwiel” znany również pod chrześcijańskim imieniem Gizma. Gizmo, jak przypuszczałem, był odpowiedzialny za wszystkie grzechy i plagi spadające na Złomowo. Wymienialiśmy je już na początku, dlatego ograniczę się do dwóch ciekawostek wydobytych ze ślicznych ust Sinthi:

- Gizmo już od dłuższego czasu kombinował jakby tu się pozbyć Killiana w sposób uniemożliwiający powiązania całej sprawy z nim samym. Oczywiście jedyną realną opcją było zabójstwo. Wyglądało na to, że kozi czarnuch był jeszcze większym idiotą niż w rzeczywistości i na sam koniec swojego nędznego życia popełnił okrutne faux pas. Tym lepiej dla mnie…

- Człowiek Jabba miał na pieńku z Nealem – właścicielem Nory Szumowin i również od dłuższego czasu kombinował jakby tu przejąć ten „zacny” i wielce rentowny przybytek.

Pomimo fatalnego poranka, nawiedzającego mnie nad ranem koszmaru i zgubion ego śladu po bzykającej się jakby świat miał się nazajutrz skończyć po raz drugi Lenore (a swoją drogą jak inaczej miałaby się pieprzyć panienka, która ma tak na imię?!), wszystko z wolna układało się chyba specjalnie z myślą o mnie. Miałem już świetny plan. Niewielki fortel, gdzie mogłem policzyć się z wyżywającym się na Bogu winnym psie Nealem, a jednocześnie zaskarbiłbym sobie wystarczające zaufanie , by Gizmo rozpruł się przede mną niczym przerznięty nożem pluszowy miś i powiedział mi prosto do taśmy, dlaczego Killian tak bardzo wadzi mu jako burmistrz złomowa i co tak właściwie planuje w tej kwestii zrobić.

Czas najwyższy odwiedzić Czachy. Zostawiając Ochłapa z podstawioną przez Marcelles miską pełną krwistych szczątków żmii, udałem się wzdłuż korytarza pogwizdując przy tym wesoło.

36

Wąski, pozbawiony dopływu naturalnego światła korytarz ciągnął się ku północy. Blaszano-drewniane ściany zdawały się zakleszczać coraz bliżej siebie powodując silne uczucie klaustrofobicznego osaczenia. Uchylone drzwi prowadzące do pokoju po prawej stronie rozjaśniały nieco ciemne wnętrze. Kroki masywnych traperów Blaina odbijały się metalicznym echem od spękanego, wulgarnie wręcz zaniedbanego i pozostawionego samemu sobie przedwojennego linoleum.

Tuż przed prowadzącymi do leża Czach drzwiami stała młoda, średnio atrakcyjna dziewczyna. Jej ubiór w niczym nie odstawał od sfatygowanej, umorusanej odzieży noszonej przez strudzonych życiem i światem ludzi współczesnych. Miała rude włosy, naznaczone ogniem jak to ktoś kiedyś określił, zielone zdające się piwne, a nawet czarne w panującym w korytarzu zaciemnieniu oczy. Lewą rękę podpierała na krągłym biodrze, zaś w prawej podrzucała wyszczerbiony, przerdzewiały nóż o wytartej rękojeści.

Broń wyglądała jak kolejny z licznych tu kawałków złomu. Jednak ostrze zdawało się należycie utrzymane, naostrzone i zdolne pociąć człowieka na plasterki.