Tłusty skurwiel nie miał jednej nogi. Eksplozja urwała mu ją na wysokości połowy uda. Opieczony kikut z kością sterczał niczym maszt, dobywając z siebie smużkę ciemnoszarego dymu i roztaczając w pomieszczeniu zapach pieczonego mięsa. Druga noga Gizma była połamana przynajmniej w dziesięciu miejscach i przypominała narysowaną po pijaku linię zygzakowatą. Na wysokości krocza i podbrzusza kłębiła się góra flaków ociekająca oleistą, niemalże wiśniową krwią.
Rzucony przez siłę wybuchu Gizmo siedział oparty o prosty kąt ściany. Spod prawej pachy wystawały fragmenty dębowego krzesła. Ręce wisiały wzdłuż okrągłej klatki piersiowej pokrytej fałdami ciągnącego ku dołowi tłuszczu. Jedna, drżąc niczym u odstawiającego wódę deliryka, próbowała unieść antycznego Mausera. Jednak ciało Gizma nie było już w stanie wypełniać rozkazów jego woli. Zawężone, pałające nieskończoną nienawiścią, wygenerowaną przez wszystkie lata życia tego podłego, podłego człowieka, oczy tkwiły zawieszone na Blainie i zdawały się mówić, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym on i cała reszta patrzących teraz na Gizma ludzi umrze. I będzie to dzień, w którym on, Gizmo, przywita ich po drugiej stronie jako pierwszy.
Trzymając w dłoni gotowego do strzału Mausera.
- Cssss... – przemielona góra sadła i mięcha próbowała coś powiedzieć, ale zamiast słów z jego ust popłynął potok krwi, jedzenia i żółci. Potem Gizmo sapnął, stęknął, jego walające się tuż przed nim jelita zabulgotały i drżąca ręka z pistoletem opadła z łoskotem na podłogę. Ochłap podreptał w stronę trupa drugiego niegdyś najpotężniejszego człowieka w Złomowie i niemalże zanurzając nos w resztkach zaczął obwąchiwać je z lubieżną fascynacją w oczach.
Niespodziewany głos przerwał przerażającą konsternację. W tym samym momencie ucichły dobiegające z pierwszego pomieszczenia krzyki i wystrzały.
- OPAD!
Krzyknął ktoś w pomieszczeniu numer dwa.
- RADIOAKTYWNY[1]!
Odkrzyknął stojący między Blainem, a Killianem Stephen.
- WCHODZIMY!!!
Stuart, Lenna, Danny i kilku innych gliniarzy wdarło się do byłego gabinetu Gizma przez południowe drzwi. Gdy tylko ujrzeli, co zostało z wielkiego wieprza, zatrzymali się i przyglądali mu przez dłuższą chwilę w milczeniu.
- BLAAAAAAINEEEEE!!!
Głos Lenore dobiegał zza zamkniętych drzwi prowadzących do jednej z prywatnych kwater właściciela kasyna.
Lars machnął ręką wskazując na dwóch młodych chłopaków. Stanęli po obu stronach framugi. Pierwszy nacisnął na klamkę i popchnął skrzydło, a drugi trzymając przed sobą MP9-tkę rzucił się do środka.
Blaine, Killian, Lars i Ochłap wbiegli za nim.
Lenore była cała i zdrowa. Jednak stan ten mógł ulec błyskawicznej zmianie, a to za sprawą Iza i jego przedramienia trzymającego dziewczynę kurczowo za szyję. Czarny, odziany w metalowy pancerz protegowany Gizma wciskał lufę pistoletu w niewielki obszar znajdujący się nad lewym uchem Lenore.
- Puść ją! – Lars podjął próbę negocjacji. – Jeżeli ją puścisz, zamkniemy cię w karcerze, a potem wyślemy na pustynię.
- Nie rozśmieszaj mnie, wąsaty fiucie! – wypalił zdający sobie sprawę z beznadziei własnej sytuacji Izo i błyskawicznie pociągając za cyngiel posłał część zawartości głowy Lenore na wiszący po prawej stronie obraz. Uśmiechnięte oblicze przedstawiające portret jakiegoś pulchnego dzieciaczka o wrednym spojrzeniu pokraśniało żywą czerwienią.
Świst lecącego w stronę Iza ołowiu wypalonego jednocześnie ze wszystkich skierowanych na niego spluw wypełnił niewielkie pomieszczenie stymulującą wonią kordytu.
Złomowo zostało uratowane. Wschodzące nad pustynią słońce rozjaśniło zalegającą do tej chwili ciemność, zaś wiszące od kilku dni nad miastem chmury, rozwiały się pod siłą napierających na nie oceanicznych wiatrów.
47
Dzień trzydziesty piąty
Razem z Ochłapem opuszczamy Złomowo. Po tym wszystkim, co ostatnimi czasy spadło na tę przedziwną mieścinę i na mnie, musiałem przez kilka dni odpocząć. Niestety Lenore z wiadomych względów nie mogła mi towarzyszyć, a knajpa należąca niegdyś do Nela – również z wiadomych względów – pozostawała chwilowo nieczynna. Wylegiwałem się tym samym w moim pokoju numer jeden w Noclegowni. Za wszystkie moje zasługi Marcelles obdarzyła mnie dożywotnim lokum. Być może, kiedy to wszystko się skończy, wrócę tu na małe wakacje i zobaczę jak idzie Killianowi. Dla niego, dla Larsa i dla wszystkich dobrych ludzi Złomowa wszystko miało się teraz zacząć na nowo. Killian sprezentował mi niezłego Remingtona z zapasem amunicji i pokaźny mieszek wypełniony kapslami. Kasyno Gizma miało zostać uprzątnięte i przerobione na wielkie targowisko. Podobno planowano utworzyć największe targi bydła w nowej Kalifornii. Wszyscy byli szczęśliwi i zdawało się, że wszelkie zło, nękające otoczone stertami złomu miasto, zostało wyplenione wraz z człowiekiem Jabbą i jego najemnikami.
Jednak trzy dni temu okazało się, że ostał się jeszcze jeden problem. Podczas przypadkowej wizyty w szpitalu doktora Kostucha, wyszło na jaw , że ten stary, łysiejący konował przerabiał ludzi na szynki i kotlety, pakował do chłodziarek i wraz z karawanami handlowymi wy syłał do Hub do niejakiego Bo ba oferującego przekąski z iguan.
Doktor Kostuch został wtrącony do karceru wraz ze swoim wspólnikiem: wyzutym z inteligencji, bezimiennym pulchnym karłem z ewidentnym genetycznym niedorozwoju mózgowym.
Wiedziałem, iż moja misja w Złomowie została zakończona. Wypoczęty, bogaty i z czystym sumieniem pożegnałem się ze wszystkimi, uściskałem Killiana – naprawdę dobrego człowieka – Larsa, Marcelles i wszystkich, z którymi zdążyłem się na swój sposób zżyć. Na koniec odwiedziłem dwie zagrody braminów i podrapałem kilka z nich za uszami. Mruczały pełne zadowolenia, a kiedy odchodziłem spojrzałem na nadąsanego Ochłapa. Nie miał najmniejszego zamiaru zaszczycić mnie odrobiną wyrozumiałości i dopiero kilka zachomikowanych do tej pory skrawków żmii zdołało udobruchać zazdrosnego psa.
Nic więcej nie miało mnie tu spotkać. Droga prowadziła na południe; do Hub. Przy odrobinie szczęścia znajdę informacje o hydroprocesorze i kto wie, może już niedługo będę uzupełniał mojego Pipka we wnętrzu jedynego bezpiecznego w tym świecie miejsca?
Rozdział 6
Krowy w odcisku
48
- Myślę, że tutaj się zatrzymamy, Ochłapku.
Stojący tuż obok swojego pana Ochłap przekrzywił głowę nieco w lewą stronę i świecąc wilgotnym, czarnym nosem odbijającym światło górującego na nocnym firmamencie księżyca, trwał w bezruchu słuchając uważnie.
- Co ty o tym sądzisz? Czas rozbić obóz?
Ochłap odchylił łeb ku tyłowi i zawył jowialnie do księżyca. Potem obrócił się trzy razy goniąc własny ogon i oznajmiając wszem i wobec, że wciąż ma mnóstwo energii, zaczął hasać niczym młoda owieczka.
Blaine rozpiął plecak, wyciągnął śpiwór, manierkę z wodą i menażki z jedzeniem. Ulokował się obok samotnego, wyschniętego drzewa, które Ochłap najpewniej zdąży do rana obsikać tysiąc razy i łamiąc w rękach uzbierany w zapasie chrust, ułożył z niego kopczyk, po czym rozpalił ogień.
Tymczasem Ochłap czmychnął gdzieś poza krąg światła. Blaine uznaj, iż najpewniej wyczulony psi słuch wyczaił pałętającego się w okolicy potomka zielonych legwanów. Lada moment będą mieli na kolację coś świeżego.
Okazało się jednak, że nie. Ochłap i owszem wrócił, i pysk miał cały unurzany we krwi, i coś z tego pyska nawet wystawało, ale bynajmniej nie była to kolacja.