Podmuch wiatru.
Podmuch wiatru i coś, co pachniało niemalże normalnie. Coś, co właściwie było pozbawione zapachu, a jednak samo w sobie kuszące i pożądane.
Niestety w tym samym momencie i szczury zwęszyły coś na kształt ich własnej nadziei. Zbiły się w jedną, spójną masę. Okrążyły płonące zwłoki współtowarzyszy i z wolna, wciąż czując respekt przed darem Prometeusza, zaczęły zbliżać się ponownie w stronę Blaina.
Tym razem Blaine nie czekał, nim uzyskają przewagę taktyczną. Wymierzył kolta 6520 i pociągając kilkukrotnie za spust posłał sześć szczurów wprost ku nirwanie.
Wtedy po raz kolejny tego dnia, wydarzyło się coś, czego nie był w stanie przewidzieć: wszystkie, dosłownie wszystkie żywe szczury rzuciły się w obłąkańczym pędzie na nafaszerowane ołowiem truchła kolegów i koleżanek.
Rozpoczęła się wyśmienita, przynajmniej dla niektórych, kanibalistyczna uczta. Co większe gryzonie zanurzały swoje demoniczne mordy w krwawych ochłapach mięsa. Pyski szybko stały się równie czerwone, co nienawistne oczka. Jednocześnie te mniejsze, które nie były w stanie dopchać się do niespodziewanego paśnika, skubały, kąsały i podgryzały te, które właśnie jadły.
Blaine strzelił jeszcze czterokrotnie, po czym przeładował kolta. Tym razem generowany przez broń huk nie powalił i nie przyprawił go o nieznośny atak migreny. Przestrzeń tworząca wnętrze jaskini zdawała się w tym miejscu nieco rozleglejsza. Ściany były w większych odległościach od siebie, a mrok… mrok.
Mrok nie był już do końca mrokiem.
Nie było to jednak istotne. Szczury bowiem ocipiały. Wszystkie mknęły i wijąc się próbowały desperacko uszczknąć coś dla siebie. Blaine nie musiał już właściwie mierzyć dalej. Te, które żarły brutalnie odganiały te, które żreć chciały, a wszystkie w okolicy przy pomocy swego szczurzego, napompowanego siłą atomu intelektu kombinowały, jak capnąć coś małego, co wypełni ich brzuszki i pozwoli choć na chwilę poczuć się bezpiecznie w upragnionej przez zwierzęta sytości.
Płynąca fala ssaczego pomiotu opływała przypominające pale nogi Blaina. Blaine natomiast postanowił skorzystać z okazji i czym prędzej odwrócił się i pobiegł przed siebie. Nie było sensu, ani sposobu lawirować pomiędzy nieposkromionym potokiem zmutowanych zwierząt. Oczami wyobraźni Blaine widział dzisiejszy wpis w dzienniku jego PipBoy’a 2000:
Dzień pierwszy
Brodziłem przez terror żywych, wijących się pod moimi stopami szczurów. Słyszałem dobywający się z ich pysków pisk, kiedy gniotłem im ogony. Słyszałem dziki, przepełniony nienawiścią i podłymi życzeniami śmierci jazgot, kiedy miażdżyłem ich kręgosłupy, czaszki i rozpłaszczałem chronione przez matki młode. Fala pulsującego, mięsistego dywanu przeciwstawiała się moim nieustępliwym wysiłkom wydostania się na zewnątrz; niczym treningowa bieżnia o nierównej, oślizgłej nawierzchni. Potem zaś wszystko się zmieniło, a ja ujrzałem rozjaśniające się wnętrze pieczary. Biologiczna wyściółka spod podeszw moich regulaminowych butów przerzedzała się, aż szczury pozostały gdzieś daleko z tyły: pośród mroku i ciemności spowijających pierwszy, (nie)goszczący mnie obszar radioaktywnego świata zewnętrznego.
Potem faktycznie wszystko uległo zmianie, a zmiana ta była tak błyskawiczna i płynna zarazem, że Blaine przystanął rażony kolejnymi wątpliwościami i wkradającymi się do wnętrza pieczary promieniami obcego mu dotychczas słońca.
Przynajmniej tumany szczurów zniknęły. Z rozgrywającego się gdzieś za jego plecami szczurzego holocaustu, docierały tylko ciche, przytłumione dźwięki bezwzględnej walki, cierpienia, śmierci i pasującej tam jak mrówkojad pośród mrówczego kopca uczty.
Blaine odgarnął opadające mu na czoło kruczoczarne włosy. Schował pistolet do kabury, poprawił wiszący na plecach plecak i tupnął kilkukrotnie nogami próbując strząsnąć z nich fragmenty szczurzej sierści i przylepione drobinki różnych tkanek.
Potem uniósł dłoń osłaniając oczy. Im bliżej wyjścia jaskini, tym mocniej musiał zaciskać powieki. Światło bowiem było tak kłujące i tak intensywne, że Blaina więcej miał teraz wspólnego ze ślepym, głębinowym kretem, aniżeli z człowiekiem.
Jeszcze dostanę jakieś pieprzonej pustynnej ślepoty, pomyślał. Czytał kiedyś o ślepocie arktycznej dotykającej marynarzy w trakcie letnich dni polarnych. Wydawało mu się nawet, że w bibliotece była taka książka, gdzie dwa dziewiętnastowieczne okręty Brytyjskiej Marynarki Królewskiej wypłynęły w poszukiwaniu północno-zachodniego przejścia nad północnym wybrzeżem Kanady. Pech chciał, że obie załogi utknęły na przeszło dwa lata w arktycznych lodach. Komandor okrętu flagowego zażyczył sobie jednego dnia, by na ułożonym na pobliskiej wyspie kopcu pozostawić wiadomość dla ewentualnej ekspedycji ratunkowej. Bodajże siedmioro wysłanych z misją marynarzy powróciło praktycznie całkowicie ślepych. Jeżeli więc istniała ślepota arktyczna, musiał również istnieć jej pustynny odpowiednik.
Blaine był prawie pewien, iż między innymi z jej powodu, Fremeni z Diuny funkcjonowali tylko po zmroku.
Kiedy Blaine znalazł się niemalże na skraju groty, a światło słoneczne stało się nie tylko dojmująco bolesne i absorbujące, ale również wyjątkowo piekące. Potem usłyszał pierwszy od czasów szczurzego holocaustu pisk zmutowanego gryzonia.
Zdawał się zmierzać w jego kierunku.
Oszołomiony słońcem, dusznym, pustynnym powietrzem wkradającym się w rdzawe ściany jaskini, zmęczony potężną, nienaturalną dla niego dawką stresu i napięcia oraz przerażony mknącym w jego kierunku potworem, zachwiał się próbując desperacko znaleźć oparcie dla swoich roztrzęsionych rąk.
Mimo to waciane nogi, ciążący mu straszliwie plecak i ogólnie kiepskie samopoczucie, pociągnęły go ku ziemi z siłą porównywalną do tej zarezerwowanej zazwyczaj dla grawitacji.
Blaine Kelly skulił się w sobie, kiedy nieopatrznie zbyt mocno uchylił jedno z dwojga przymkniętych oczu. Rozpędzony, drący i popiskujący wniebogłosy szczur sunął wprost ku niemu. Targany bolesnymi doświadczeniami chłopak nie był jednak w stanie zmusić się do ponownego rozwarcia powiek.
Skulił się jeszcze bardziej i wystawiając okutany plecakiem grzbiet, jak chowający się w skorupie żółw, czekał w nadziei, że szczur w ostatniej chwili uzna, że gorące, przypalające promienie słoneczne nijak się mają do tego, co szczury, myszy i inne gryzonie lubią najbardziej.
Pamiętaj tylko, Blaine – odezwał się należący do jego podświadomości głos, który lubił przemawiać, wtedy, kiedy był najmniej pożądany (jakby w ogóle kiedykolwiek był), że to są szczury zmodyfikowane pod wpływem twórczej mocy promieniowania. Tylko coś wyjątkowo podłego, zawziętego i złośliwego może przetrwać w świecie takim, jak ten. Te szczury z pewnością brykają po słońcu z równą lubością, co świnie tarzają się w lapsie.
Na szczęście szczur nie należał do miłośników kąpieli błotnych. Na drugie szczęście, głos w głowie Blaine umilkł, a na trzecie, on sam zaczął oswajać się z wolna z okrutną bezwzględnością promieni naszej jedynej gwiazdy i pozwalając sobie na niewielkie uchylenie powiek, uchylił je akurat w momencie, kiedy odpasiony, wyjący jak przednia szarża Mongołów szczur przebiegł obok niego.
Nie miał połowy nosa. Zamiast niego wystawała mu jakaś groteskowa papka. Prawe oko wypłynęło na wierzch i dyndało na masywnym nerwie wzrokowym. Większa część sierści zwierzęcia była tam, gdzie reszta pomordowanych przez własny gatunek gryzoni: we wnętrzu groty i jak gdyby na domykający ten ogólny obraz nędzy i rozpaczy deser, jakiś inny szczur odgryzł naszemu ogon.
Długi, szkarłatny ślad z broczącego krwią kikuta ciągnął się w głąb ciemności.
Na wpół ślepy szczur nawet nie zauważył zwiniętego w kłębek, równie na wpół oślepionego, Blaina. Przeleciał obok z prędkością piłeczki do ping-ponga i pognał gdzieś, hen daleko, ku czyhającej na wszystko, co żyje, pustce świata zewnętrznego, by ta połknęła go niechybnie sprowadzając śmierć.
Blaine Kelly odczekał jeszcze kilka ładnych minut. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do panującej na zewnątrz jasności, uniósł się i raz jeszcze otrzepał kolana. Jego spodnie obywatela Krypty 13 zaczynała z wolna zatracać swą głęboką, akwamarynową barwę.