Выбрать главу

- Cóż, najpierw usłyszeliśmy syreny. Setki wyjących niestrudzenie syren alarmowych. Byłem wtedy bardzo młody, ale tamte chwile pamiętam świetnie. Po nich nastąpiły straszliwe lata. Próbowaliśmy walczyć o przetrwanie. Nie wiedzieliśmy, czy zostać w środku, czy uciekać na zewnątrz. Promieniowanie wdzierało się coraz głębiej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyjście z Krypty.

- Wyszliście na zewnątrz? Odważyliście się?

[Harold przymknął oko potwierdzając kiwnięciem głowy].

- Nie mieliśmy wyboru. Na zewnątrz okazało się, że nie jest aż tak źle. Zdecydowanie lepiej, niż w „przeciekającym” schronie. Zostałem handlarzem. Całkiem dobrze mi szło. Moje karawany kursowały pomiędzy największymi miastami pustkowi. Miałem wielu ludzi. Wielu klientów i wielkie wpływy. Można chyba powiedzieć, iż na swój sposób poszczęściło mi się! Jednak potem ludzie zaczęli ginąć. Jeden po drugim. Jak gdyby jakieś złowieszcze fatum z Krypty dorwało mnie po tych wszystkich latach.

- Ludzie ginęli? Jak?

- Wiesz jak to jest. Świat zewnętrzny to niekoniecznie niedzielny piknik nad rzeką. Dorwały ich gangi. Szabrownicy atakujący karawany. Byli też mutanci. Roili się jak pieprzone króliki. Wszędzie było ich pełno w tamtych czasach. Musiałem mieć ze sobą armię strażników, byle tylko ubić interes.

- Próbowaliście coś z nimi zrobić? Wiesz skąd przychodzili? Dlaczego było ich tak wielu?

[Harold zamyślił się i przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Potem westchnął, zaś jego zdrowe oko zaszło mgłą. Zupełnie jakby wracał pamięcią do ciężkich, traumatycznych wspomnień].

- Zorganizowaliśmy ekspedycję. Chcieliśmy pozbyć się źródła problemu. Wiedzieliśmy skąd przychodzą, więc po prostu skrzyknęliśmy ekipę i udaliśmy się w tamtą stronę. Boże… Richard. Richard Grey. To on nas prowadził.

- Richard Grey?

- Richard Grey. Był lekarzem. Trochę starszy ode mnie. Naprawdę bystry facet. To on odkrył pierwotne źródło.

- I co to było?

- Jakaś stara baza wojskowa na północny zachód stąd. Nazywał się… chyba… chyba nazywała się Mariposa. Straciliśmy masę dobrych ludzi, próbując dostać się do niej.

- Skąd wiedzieliście, że to akurat baza jest źródłem?

- Wszystkie mutanty przychodziły właśnie stamtąd. Kiedy dotarliśmy na miejsce, Boże! To było jak jakaś pieprzona promocja w Supermutantmarkecie! Tyle ich było. Nawet nie masz pojęcia. Cały… rój… mutantów.

- Udało wam się zbadać bazę? Weszliśmy do środka?

- Tak. Dotarliśmy całkiem daleko. Chyba na trzeci poziom. Albo na czwarty. Nie pamiętam już dokładnie. Pozostała nas tylko garstka. Richard, ja i para innych.

- Nie próbowaliście zawrócić?

- Próbowaliśmy! Tyle, że jeden z tych robotów-wartowników dorwał Francine. Mark był ranny. Wysłaliśmy do z powrotem na powierzchnię. Wtedy zostałem już tylko ja i Grey…

- Markowi udało się uciec?

- Do dzisiaj tego nie wiem. Nigdy tu nie wrócił, a ja nie bardzo mogłem już wychodzić na zewnątrz. Więc… nie szukałem…

- A co z tobą i Richardem?

- Udało nam się dotrzeć do jakiegoś centralnego rdzenia. Czegoś w rodzaju fabryki. To tam wszystko się zaczęło…

- Co?

- Rąbnął nas zmechanizowany żuraw. Straciłem przytomność. Ostatni raz widziałem jak Richard leciał w dół do… do jakiejś cholernej bali z kwasem. Byłem w kiepskim stanie. Wiesz, promieniowanie, uderzenie w głowę. Byłem zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony.

[Zapytałem z niemałym niedowierzaniem]:

- Udało ci się to przeżyć?

- T-tak [Harold zawahał się nieznacznie]. – Miałem szczęście. Obudziłem się na pustyni. Ledwo żywy. Znaleźli mnie handlarze z Hub, których znałem. Doprowadzili mnie do miasta. Wtedy zacząłem się zmieniać…

- Wiesz dlaczego?

- Pewnie przez coś z tej bazy. To mógł być ten zielony szlam z kadzi.

- Promieniowanie?

- Skąd u diabła mam wiedzieć? Richard Grey by wiedział. Ale on… on…

[Podszedłem do Harolda, kładąc mu rękę na ramieniu. Jego ciało przypominało w dotyku korę].

- Już dobrze. Przepraszam. Nie powinienem był o to pytać.

- Nie… nie… Wszystko w porządku. Ja… po prostu. To było tak dawno temu, a ja nie mogłem nic zrobić. Do dziś nie wiem, co się z nim stało. Boże… to było tak dawno temu…

- Być może uda mi się znaleźć odpowiedzi na te pytania. Jestem na tropie czegoś. Czegoś dużego. Musisz mi jednak pomóc. Obiecuję, że jak tylko się dowiem. Wrócę do ciebie i wszystko ci opowiem. Zgoda?

[Harold wpatrywał się we mnie przez moment swoim biało cytrynowym okiem. W kąciku pojawiła się złocista łza. Białko na gałce Harolda momentalnie zasnuła czerwona siatka nabrzmiałych żył].

- Co chcesz wiedzieć?

- Potrzebne mi informacje o Szponie Śmierci, a podobno ty jesteś od niego specem.

- Ach, o to chodzi [Harold splunął na podłogę, rozcierając plwocinę stopą]. – To prawdziwa koszmarność. Po kiego licha o niego pytasz?

- Chcę wiedzieć, co robić, gdyby nieopatrznie mnie dorwało.

- Dobra. Posłuchaj. To coś jest wielkie. Jak cholernie wielki facet, ale jeszcze większe! Ma kolce i szpony, które mogą przebić najcięższy pancerz. Ale niech nie zmyli się jego rozmiar. Jest szybki!

- Ma jakieś słabości?

- Cóż, z tego, co słyszałem, może spróbuj rąbnąć go w łeb? Ja bym próbował po oczach. Oczywiście, jest z tym pewien problem…

- Jaki problem?

- Nie możesz na niego patrzeć! Mówi się, że kto spojrzy w oczy Szpona Śmierci, zostanie zahipnotyzowany niczym przez Meduzę . Tyle, że nim przemienisz się w kamień , zdążysz jeszcze poczuć rozszarpujące cię na kawałki szpony…

69

Po rozmowie z Haroldem, Blaine miał poważne wątpliwości, czy chce mierzyć się z czymś, co niczym mityczny bazyliszek zamienia w kamień, a potem rozrywa na strzępy i zjada. Ponadto historia unurzanego w kwasie ghoula i ten Richard, Richard Grey, wytrąciły go z równowagi napełniając pesymizmem. Mimo to, gdy tylko przez myśl przemknął mu obraz Pogromcy Arbuzów, uznał: Szpon Śmierci, nie Szpon Śmierci, On, Blaine Kelly, wychodził już z większych opałów. Tym razem też na pewno mu się uda.

Poza tym, równie dobrze może nie być żadnego Szpona Śmierci.

Po nieskładnym, bezsensownym i dość jednostronny dialogu z Wujkiem Slappy, cała trójka udała się w stronę pieczary, gdzie wedle lokalnych bajań, czaiło się zło…

70

Za sprawą kurczowego uścisku dłoni Blaina, pysk Ochłapa przypominał zamkniętą w kagańcu, spowitą rakotwórczą naroślą kiełbaskę. Nieszczęsny pies nie był w stanie wydać z siebie najdrobniejszego nawet dźwięku. Groźne, lustrujące oczy jego pana sugerowały, że jeżeli w głowie Ochłapa pojawi się chociażby zalążek zalążka myśli o szczeknięciu, ten na zawsze pożegna się ze swoimi ukochanymi jaszczurkami na patyku.