Выбрать главу

Sytuacja była poważna. Kiedy tylko Blaine i Ochłap zbliżyli się do znajdującej kilka godzin drogi od Starego Miasta jaskini, Wujek Slappy otrzeźwiał, jak za sprawą kubła lodowatej wody z kwadratowymi, unoszącymi się na powierzchni kosteczkami lodu, i wskazując palcem na grotę burknął coś niezrozumiale i czym prędzej obrócił się na pięcie i pognał w siną dal.

Tak, sytuacja była poważna. Do złudzenia przypominała Blainowi wyprawę do pieczary Radskorpionów, kiedy płochliwy i podstępny Seth pozostawił go na pastwę tryskających jadem, zmutowanych stworzeń.

Dzięki Bogu w tej okolicy nie było żadnych skorpionów. Blaine naprędce przyjrzał się gładkiemu piaskowi, tuż przed wejściem do mrocznego systemu skomplikowanych tuneli i ku własnej uldze nie dostrzegł żadnych podejrzanych śladów.

Tyle, że zeszłej nocy, wedle słów jednego z przybyłych do miasta handlarzy, na wschodzie szalała piaskowa burza. Pech chciał, że jaskinia Szpona Śmierci leżała właśnie w tym kierunku.

Dlatego ulga Blaina była krótkotrwała i płonna w tworzącej ją esencji. Ponadto węszący z nosem przy ziemi Ochłap, skamlący raz po raz i błagający swojego pana wzrokiem, by odeszli stąd, odeszli czym prędzej i jak najdalej, rozwiał wszelkie wątpliwości.

Coś było na rzeczy.

Potem znaleźli jajka, a raczej ich skorupki. Tuziny tuzinów wapniowych skorupek jajek. Jajka zaś, pod kątem gabarytów, były wielkości krągłej i rozdętej głowy Butcha Harrisa. Na oko musiały ważyć, co najmniej cztery kilogramy.

Blaine spoglądał na psa. Jak już wspominaliśmy wcześniej, jedna ręka spoczywała na pysku skundlonego wilczura, druga zaś w niezwykle wymownym geście znajdowała się na wysokości ust chłopaka.

Była zwinięta w pięść. Jedynie wskazujący palec wystawał dotykając koniuszka nosa. Usta zaś zostały wydęte, jak gdyby Blaine ze wszelkich sił pragnął podkreślić fakt, iż nie wolno, nie wolno im pod żadnym pozorem zaalarmować mieszkającego w pieczarze potwora.

- Musisz być bardzo cicho, Ochłap! Inaczej… to coś… to tu na pewno jest… widziałeś jajka. Cokolwiek się z nich wykluło, było wielkości dorosłego kurczaka. Strach pomyśleć jakie rozmiary musiało osiągać z wiekiem. Jeżeli porywało całe karawany, to prawdopodobniej stary Harold się nie mylił. Mogło mieć i sześć metrów.

Głos Blaine był cichszy niźli szept. Jednak wprawione uszy Ochłapa, bez problemu wyłapywały wszystkie słowa.

Tak jak dobiegające zza skalnego załomu jaskini szmery.

Początkowo Blaine ich nie słyszał. Ochłap naprędce i zupełnie niespodziewanie obrócił jedno ucho w tył i zaczął nasłuchiwać niczym talerz anteny satelitarnej.

Kiedy szmer się powtórzył, był już znacznie głośniejszy i Blaine nie miał najmniejszych problemów z jego wyłapaniem.

Ochłap natomiast drgnął, napiął się w sobie, skulił ogon i zapragnął zapiszczeć. Ręka Blaina mocno trzymała mu pysk, a z każdą chwilą pies zdawał sobie coraz lepiej sprawę, że cokolwiek zostawiło ten przerażający, prześmierdnięty strachem setek zarżniętych ofiar i żądzą krwi zapach, zbliżało się, zbliżało i zbliżało.

Lada chwila wyłoni się zza załomu.

Dlatego w desperackim i haniebnym akcie zwierzęcego lęku, wyślizgnął się z uścisku swego pana i pędząc niczym hart za zającem (tyle, że z podwiniętym pod siebie ogonem i skierowanymi ku tyłowi uszami), zniknął w mroku, z którego przed chwilą przybył wraz ze swoim panem.

Blaine przez moment stracił kontrolę nad docierającymi do jego umysłu zjawiskami. Wydawało mu się, że pies w jednej chwili był, a w drugiej zniknął. Szmer dochodzący zza skalnej ściany przeszedł w gromki, mrożący krew w żyłach ryk potępionej duszy jakiegoś wielkiego, prehistorycznego drapieżnika i coś ciemnego, kolosalnego i zdającego się sapać, rzęzić i warczeć przy każdym kroku, przeleciało tuż obok znikając po chwili dokładnie w tej samej czerni, która połknęła Ochłapa.

Serce Blaina kołatało się w piersi, w przełyku i w środku głowy: we wszystkich tych trzech miejscach jednocześnie. Dwa mniejsze serduszka biły też na szyi, tam gdzie pośród kręgów rdzenia przebiegały tętnice i na wysokości skroni, gdzie te same tętnice rozchodziły się rozgałęziając dalej wokół czaszki, aż w końcu przekształcając się w coraz mniejsze naczynia krwionośne i włosowate, całkowicie niknęły.

- O… Ochłap?

Blaine z trudem wydusił z siebie imię swojego pupila. Ten jednak, gdziekolwiek teraz był, nie odpowiadał.

- O… O… Ooooochłap?!

Zaczynasz gadać jak Wujek Slappy, Blaine. Weź się w garść i lepiej, kurwa, użyj mocy, bo wierz mi, to bydle wraca tu i jest strasznie wkurwione. Zgadnij, co zrobi, jak uzmysłowi sobie, że w środku jego gniazda jesteś jakiś nieproszony gość?

W głowie Blaina zrodziła się przerażająca myśl. Szpon Śmierci nie tylko istniał, ale najpewniej – jak na złość – był samicą. Samicą, która zrobi wszystko, by bronić własnych jajek, albo tego, co z nich zostało. Jak na samicę przystało, będzie również znacznie wredniejsza i bardziej złośliwa, niż gdyby była samcem.

Blaine pospiesznie zanurzył rękę w pokrytym brezentem tobołku i wyciągnął z niego urządzenie maskujące firmy RobCo.

W samą porę, ponieważ gdy kończył zapinać pośpiesznie skórzany pasek i naciskał guzik uaktywniający niewidzialność, w przejściu obok rozległo się przepełnione złością fukanie, któremu towarzyszył gromki ryk dzikiej bestii.

Blaine za sprawą magicznego urządzenia zniknął niczym nasuwający pierścień Bilbo Baggins. Przez moment wciskał się w skalną wnękę, ulokowaną pomiędzy dwiema ścianami i kilkoma zwisającymi tu i tam stalagmitami i stalaktytami (na Boga, nigdy nie wiem, które są które). Bestia rozglądała się po swoim leżu uważnie, niuchając przy tym nosem. Było ciemno i Blaine nie miał szans dostrzec detali jej sylwetki. Jedynie majaczący niewyraźnie, czarny kształt i skrzące się czerwienią oczy.

Przypominały ślepia kalifornijskich szczurów jaskiniowych.

Blaine z duszą na ramieniu modlił się, by Szpon Śmierci sobie poszedł. Zwierzę dysponowało najwyraźniej słabym wzrokiem i równie słabym węchem, ponieważ po chwili gorączkowego węszenia, dało za wygraną i wycofało się w głąb tunelu.

Kiedy Blaine odważył się wyściubić nos poza swoją kryjówkę, rozległ się łomot, ryk i bestia wyrosła przed nim jak górska grań przed kluczącym we mgle samolotem linii NewMexican Airlines.

Sparaliżował go strach. Niemalże stał twarzą w twarz z gadzim, rogatym pyskiem o rzędach przypominających szable zębów. Potwór patrzył wprost na niego, ale go nie widział. Blaine poczuł, jak pierwsze kropelki ciepłej strużki moczu lądują mu w szortach.

Wtedy rozległo się psie szczekanie.

- Hau, hau, hau!

Dochodziło z daleka. Z bardzo daleka. Jakimś cudem, wierny i dzielny Ochłap musiał poczuć przepełnione lękiem i widmem rychłego końca feromony swojego pana. Niczym deus ex machina, ruszył na ratunek.

- Hau, hau, hau!

Szpon Śmierci prychnął groźnie okraszając twarz Blaina swoimi śliskimi, śmierdzącymi glutami. Wiedziony jednak instynktem i wizją „widocznej” ofiary, ruszył w stronę szczekającego gdzieś spośród meandrów jaskini psa.

Blaine osunął się na tyłek i dopiero teraz – z kolosalnym uczuciem ulgi – zsikał się w majtki. Wypływający z niego żółty moczy, materializował się gdy tylko opuścił spowite niewidzialnością granice ciała.

Odetchnął z ulgą. Nagle do jego uszu dotarły jęki.

Dochodziły z rozciągającego się nieopodal terytorium leża Szpona Śmierci.

71

Zielony, umięśniony facet - a przynajmniej wyglądał na faceta - leżał na plecach i jęczał. Niewidzialny Blaine zbliżył się do niego i na moment spoglądał na prawie nagie ciało z mieszaniną przerażenia, obrzydzenia i fascynacji.

Supermutant miał na oko dziesięć stóp wzrostu i przypominał napompowanego sterydami kulturystę, połączonego z zapaśnikiem sumo. Również na oko, mógł ważyć jakieś czterysta funtów, albo dwieście kilogramów, jak kto woli. Chodzący czołg, Behemot, przedstawiciel gatunku jeszcze bardziej przerażającego niż Harold i na swój sposób, wzbudzającego jakiś immanentny respekt.

Mimo to najwyraźniej dał się pokonać Szponowi Śmierci. Blaine dotknął podświadomie swojego urządzenia maskującego, dziękując za nie Bogu.

Mutant znów jęknął.

- Kim jesteś?

Leżący na plecach, najwyraźniej na skraju agonii, uznał chyba, iż głos niewidocznego Blaina, należy do jakiejś wyższej istoty. Blaine zauważył, iż wypowiedziane przez niego słowa miały znamiona wyznania, rozgrzeszenia samego siebie i jednocześnie przepełniał je dojmujący, pewny swego pozagrobowego losu spokój.