Spojrzał na leżące tuż pod północną ścianą kości. Nie były to kości człowieka i ich właściciel z całą pewnością nie miał na imię Ed (technik-konserwator). Przypominały raczej resztki rogatego kangura.
Blaine nie przypominał sobie, by gdziekolwiek na świecie żyły rogate kangury. Kangury, australijskie zwierzęta, które w symbolice narodowej podporządkowanego Wielkiej Brytanii kraju, można było przed wojną znaleźć praktycznie wszędzie, z całą pewnością nie stanowiły naturalnego elementu lokalnej fauny zachodniej Kalifornii, znajdującej się przecież na zupełnie innym kontynencie i na innej szerokości geograficznej.
Tak jak zmutowane, wielkie jak skurwysyny szczury jaskiniowe.
Blaine wziął głęboki oddech i zbierając się w sobie dokonał małego kroku. Małego kroku dla siebie… a zresztą, wszyscy to znają.
Po prostu wyszedł z jaskini. Po raz pierwszy w swoim życiu patrzył na świat zewnętrzny.
Również po raz pierwszy w swoim życiu poczuł się załamany (a uświadczył już przecież przemożnego uczucia bezradności, nie tak dawno temu) do tego stopnia, że przez głowę przemknęła mu myśl by wczołgać się z powrotem do pieczary, a potem po omacku odnaleźć gródź Krypty 13 i wydrapać w niej dziurę choćby własnymi paznokciami. Byle tylko dostać się do środka.
- Jak ja mam tu cokolwiek znaleźć? – warknął oburzony i zdesperowany zarazem.
Miał ku temu solidne podstawy.
Świat zewnętrzny przypominał jałową powierzchnie znajdującej się zbyt blisko słońca planety. Planety, która o życiu bądź perspektywie wytworzenia samych tylko warunków sprzyjających powstaniu życia wiedziała tyle, co Blaine o zwyczajach godowych żyjących w Oceanie Indyjskim Sześcioszparów Piłoogonowych.
Gorąc. Lejący się z nieba skwar. Lampa. Blaine nigdy by nawet nie przypuszczał, że może być coś gorszego niż podkręcenie o kilka stopni panującej we wnętrzu Krypty temperatury pokojowej. Na Boga Miłościwego, tutaj musiało być… ze sto dziesięć Farenheitów (oczywiście mocno przesadził. Panująca w post-apokaliptycznej, suchej i jałowej Kalifornii zachodniej temperatura nie przekraczała z reguły setki). Do tego światło zewnętrzne wciąż go oślepiało (na bank złapię tę pustynną ślepotę, pomyślał rozjuszony coraz bardziej), a pusta przestrzeń przytłaczała bezkresem i przerażała niczym niekończące się pustynne wydmy. Czym prędzej pragnął powrócić do zamkniętych przestrzeni. Nie czuł się jednak na siłach, by raz jeszcze przedzierać się przez żywą, szczurzą masę tylko po to, by ponownie przekonać się, że ten stary, spierdzielały sukinsyn siedzący teraz najpewniej w swoim wygodnym kosmicznym fotelu i popijający Pińa coladę zablokował mu kod dostępu, przez co nie jest w stanie odprawić rytuału wejścia i…
Spojrzał na swojego PipBoy’a 2000. Delikatny, ciepły wiatr (który był chyba jedynym delikatnym zjawiskiem w tym świecie) smagał jego wciąż młodzieńczą i dobrze zachowaną przez dwadzieścia osiem lat spokojnego życia we wnętrzu schronu twarz. Dla odmiany promienie słońca były bezlitosne, a Blaine zaczął z wolna odczuwać pieczenie na czole, policzkach i nosie.
Tak właściwie to miał już całkiem czerwoną skórę.
PipBoy 2000 wskazywał kierunki. Wyjście z jaskini prowadziło na zachód. Krypta 15 była na wschodzie. Leżała dokładnie na tej samej szerokości geograficznej, co jego rodzimy schron. Oznaczało to, że wszystko, co musi teraz zrobić Blaine, to zebrać się w sobie i przez osiem dni podążać prosto na wschód.
I znajdzie Kryptę 15.
- Osiem dni… - mruczał pod nosem. – Ile to będzie kroków?
Wedle imperialnego systemu miar, jeden krok to jedna stopa. Jedna stopa natomiast to trzydzieści i osiem dziesiątych centymetra w systemie metrycznym. Przeciętny człowiek idąc na piechotę pokonuje, dajmy na to dla uproszczenia rachunku, dwie mile w ciągu godziny. Dwie mile. Załóżmy więc, iż konflikt nuklearny nie wpłynął na ruch obrotowy Ziemi wokół słońca. Z dwudziestu czterech godzin doby, Blaine będzie szedł przez szesnaście. To mu pozostawia osiem godzin wolnego. Sen zajmie sześć, dwie na odpoczynek. Przez szesnaście godzin dziennie pokona dystans równy trzydziestu dwóm milom (prawie pięćdziesiąt jeden kilometrów? Cha! Bardzo śmieszne!). Osiem dni do Krypty 15. Osiem pomnożone przez trzydzieści dwa, daje, hmm… dwieście pięćdziesiąt sześć mil.
Boże przenajświętszy. Jestem pewien, że nie chcesz spróbować scenariusza ze ścieraniem własnych paznokci?
Dobra, nie nudźmy. Jedna mila to pięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt stóp. Oznacza to, że dystans dzielący Kryptę 13 od Krypty 15 to jakiś… milion, trzysta pięćdziesiąt jeden tysięcy, sześćset osiemdziesiąt stóp. Tyle kroków należało zrobić, by znaleźć się w miejscu, które potencjalnie może posiadać sprawny hydroprocesor.
Blaine Kelly nie miał pewności, czy przez ostatnie dwadzieścia osiem lat życia pokonał chociażby połowę takiej odległości w krokach. Miał również poważny problemy by w obliczu świata zewnętrznego zrobić zaledwie jeden.
Jeden malutki kroczek.
A przecież, racjonalizował spoglądając nostalgicznie na pobłyskującą w jego dłoni obudowę PipBoy’a 2000, Krypta 15 wcale nie musi posiadać sprawnego hydroprocesora.
Może mieć tylko jeden, równie cenny dla jej mieszkańców, co nasz dla nas.
Może mieć zamkniętą gródź, a Blaine nie znał przecież kodu niezbędnego do rytuału wejścia. Nie potrafił nawet dostać się do środka własnej Krypty.
Mieszkańcy mogą być agresywni.
I podejrzliwi.
I nieżyczliwi.
Mogą też być ksenofobami i nie lubić obcych.
Mogą go nawet pojmać. Torturować, przesłuchać, a kiedy już wyciągną na wierzch, że zapasy wody w Krypcie 13 są na wyczerpaniu, ruszą ze zbrojną napaścią i zrabują żywność, broń, sprzęt, odzież i wszystko, co tylko nadaje się do użytku (łącznie z kobietami, które potem zamkną w haremie na drugim poziomie).
Chociaż, myślał Blaine, równie dobrze ich Krypta mogła już dawno paść ofiarą szabrowników. Jeżeli cokolwiek żyło na tym jałowym, post-apokaliptycznym pustkowiu, musiało być równie wredne i żądne krwi, co agresywne jaskiniowe szczury kalifornijskie.
A przecież człowiek był najzłośliwszym i najbardziej okrutnym zwierzęciem.
Blaine z oczywistych względów żywił poważne wątpliwości, by w dzisiejszym świecie panowały warunki sprzyjające dominacji klasy pacyfistycznych i altruistycznych intelektualistów.
- Nie, oczywiście, że nie. To byłoby przecież niemożliwe – burknął sam do siebie.
Schował PipBoy’a 2000 do plecaka. Sprawdził zapasy żywności. Pociągnął łyk wody z manierki i na wszelki wypadek rzucił okiem na magazynek swojego kolta 6520.
- Wydaje się, że ty i ja zostaniemy tu najlepszymi przyjaciółmi – stwierdził nad wyraz pesymistycznym tonem.
Kolt oczywiście nie odpowiedział. Blaine wziął głęboki wdech suchego, pustynnego powietrza i rozglądając się spoglądał przez chwilę na roztaczające się dookoła górskie szczyty, pustynię i falujące od gorąca powietrze.
Potem z wolna zaczął schodzić w dół. Błękitny, lśniący firmament rozpościerał się ponad jego głową. Nie było na nim ani jednej chmurki. Ani jednej. Tak jakby żrący atom strawił je wszystkie.
Zmierzał na wschód ku Krypcie 15. Przepełniony obawami, wątpliwościami i lękiem próbował przekonać sam siebie, że w trakcie stawiania tych prawie że miliona czterystu tysięcy kroków, nic się nie stanie. Gdyby tylko Blaine Kelly wiedział, jakie cuda radiacji chodziły po świecie w roku, w którym wyruszył na swoją wyprawę i jak wiele najprzeróżniejszych, najwymyślniejszych i najbardziej zabójczych kreacji, gatunków i stworzeń może powstać przez przeszło osiemdziesiąt pięć lat utrzymującego się na powierzchni planety skażenia radioaktywnego.
Na szczęście nie wiedział tego. Świat zewnętrzny był jedną wielką niewiadomą, a ludzie zamieszkujący Krypty dysponowali zerową wiedzą o wydarzeniach następujących po wybuchu Wielkiej Wojny.
Jeśli dobrze pójdzie za szesnaście dni będzie z powrotem. Jeśli dobrze pójdzie.
Tyle, że jak miało się później okazać, wszystko poszło zupełnie nie tak.
Rozdział 2
Cieniste Piaski
3