Выбрать главу

Zaprawiony pustynnym życiem w świecie zewnętrznym Blaine, skulił się instynktownie i zupełnie mimowolnie, gdy lodowate, pozbawione duszy oczy Kafara łypały na niego niczym otumaniający kobrę flet czarodziejskiego fakira o złych intencjach. Do tego dochodziła cała wataha rozsianych po piwnicy ochroniarzy. Każdy jeden z osobna i każda jedna z osobna (to w odniesieniu do samic), rozsiewał wokół przerażający wdzięk. Zupełnie jak ich przepełniony szemranymi intencjami pan. Wszyscy razem tworzyli jakąś groteskową menażerię i kiedy Kafar w końcu przemówił, pod wpływem jego donośnego, hegemonistycznego głosu, Blaine paradoksalnie poczuł się nieco lepiej.

Tylko dlatego, iż w głębi siebie wiedział, że każde padające z ust buldoga słowo skraca czas dzielący go od ponownego znalezienia się na zewnątrz Maltańskiego Sokoła.

- Kane wspominał mi o tobie. Powiedział, że szukasz pracy – Kafar zamilkł by Blaine miał chwilę na poważne przemyślenie sobie reperkusji płynących z udzielenia dwóch możliwych w tej sytuacji odpowiedzi. – Słyszałem, że to ty załatwiłeś Gizma. Niezła robota. Temu tłustemu skurwielowi od dawna należało się manto.

Blaine skinął głową. Żałował, że Ochłap został na zewnątrz. Być może gdyby pies nie przejadł się jaszczurkami, byłby z niego jakiś pożytek. Jakieś wsparcie i podpora.

- No cóż, zważywszy na pewnego rodzaju unikalne walory, które niewątpliwie posiadasz, to bardzo dobrze się składa. Widzisz, mam małą robotę, którą trzeba by wykonać. Ach, ale zaraz, zaraz! Gdzie moje maniery. Jak masz na imię?

- Blaine.

- Blaine – Kafar przez moment ważył dalszą część swojego wywodu. – To dobre imię. Mocne – przerwał wpatrując się swoimi pustymi oczami głęboko we wnętrze jestestwa Blaina (a przynajmniej ten miał takie wrażenie). Kafar sprawiał wrażenie człowieka, z którym nie warto było obcować nawet za wszystkie kapsle i hydroprocesory świata. – No, ale dobrze. Skoro uprzejmości mamy już z głowy. Może chcesz posłuchać, co to takiego?

Blaine Kelly raz jeszcze skinął głową.

- Człowiek kilku słów, co? Podobna mi się to. Widzisz, Kane – Kafar kiwnął głową posyłając zaczepne spojrzenie swojemu pupilowi – powinieneś brać z niego przykład. Tobie jadaczka się nie zamyka. W kółko tylko beeeeczysz, beeeeczysz jak jakaś pieprzona koza!

Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem. Człowiek buldog śmiał się najgłośniej, a kiedy przestał, reszta śmiechów umilkła jak ucięta cienką stalową linką. Naturalnie Kane był jedyną osobą, która w tej sytuacji zachowała milczenie.

- Nakreślę ci zarys sytuacji, Blainie Kelly. Nie dziw się, proszę. Mało kto przybywa do Hub i myszkuje sobie po okolicznych włościach wyciągając przy tym rożne skarby, bez mojej wiedzy. Dobrze wiem, kim jesteś i gdybym nie sprawdził cię na wszelkie możliwe sposoby, wierz mi, nigdy byśmy nie prowadzili tej konwersacji. Niemniej jednak, gdzieś moje maniery. Obiecałem nakreślić sytuację. Jest pewien kupiec… który… jakby to ująć, nie do końca współpracuje z podziemiem, rozumiesz? Nazywa się Daren Wieżowiec i – tutaj Kafar puścił oczko – myślę, że jest ci bardzo dobrze znany. Zważywszy na fakt, że znasz teren i wiesz jakie są zwyczaje jego ochroniarzy, wykonasz dla mnie proste i dobrze płatne zadanie. Pozbędziesz się Darena Wieżowca i jego małżonki oraz wszystkich, absolutnie wszystkich ludzi znajdujących się na terenie jego rezydencji. Czy to jasne?

Spróbowałbyś się nie zgodzić, Blaine. Facet wygląda na takiego, który zająłby się tobą lepiej niż Kostuch w Złomowie. Jak już on i jego wesoła zgraja sadystów skończyłaby, żałowałbyś, że nie wisisz jako szaszłyk w kramie wesołego Boba.

- Facet jest już zimny.

- Dobrze. W takim razie dostaniesz teraz pięćset kapsli. To na początek. Kolejne dwa i pół tysiące spłynie do ciebie, kiedy wykonasz zadanie. Kane odprowadzi cię na zewnątrz i wprowadzi w szczegóły. A teraz żegnaj, mam inne sprawy, którymi muszę się zająć.

Kiedy eskortowany przez Kane’a Blaine opuszczał teren Maltańskiego Sokoła, w głowie kłębiły mu się pierwsze myśli od czasów zmiany jaka zaszła w nim w Krypcie 15. Myśli te poddawały w wątpliwości moralne aspekty jego osobowości. Kradzież naszyjnika rozpieszczonej cipci, to było jedno, ale morderstwo z zimą krwią, to już zupełnie inny kaliber na drodze do życia wiecznego.

Blaine gwizdnął na Ochłapa, a kiedy przejedzony pies niechętnie poderwał się i podążył za swoim panem, obaj włóczyli się przez jakiś czas po mieście. Blaine próbował przetłumaczyć sam sobie, iż jego czyny nie są do cna przesiąknięte złem, a on sam wcale tak bardzo się nie zmienił. Wątpliwości jednak nie opuszczały go, aż do czasu, kiedy mijając sklep Jake’a, zerknął na odłożonego dla niego Pogromcę Arbuzów.

Cokolwiek by się nie wydarzyło, musiał mieć tę spluwę. Poza tym, przekonywał sam siebie, jak już wszystko będzie pozamiatane, pomogę wybawić to miasto od karaczanów takich jak Kafar. Coś mi się wydaje, że moją lśniącą DKS’kę-501 przetestuję w pierwszej kolejności właśnie na nim.

A pomyśleć, Blaine, że Garl wydawał się zły. Przy człowieku buldogu, nie był chyba aż tak zły. Pamiętasz, co pomyślałeś sobie, kiedy ujrzałeś dwie dziewczyny obite niczym dojrzałe śliwki węgierki? Przypomnij sobie, Blaine. Przypomnij sobie…

Jednak Blaine nie miał najmniejszej ochoty przypominać sobie o przyrzeczeniu jakie poczynił dawno, dawno temu, kiedy był jeszcze nieco innym i zdecydowanie bardziej naiwnym człowiekiem. Bał się, że gdyby tylko przyznał się sam przed sobą, że dawno już je złamał, byłby zgubiony.

A przecież, Blaine Kelly dźwigał na barkach bardzo ważne zadanie. Los Krypty 13 zależał od niego. Nie mógł sobie pozwolić na słabości.

Po prostu nie mógł.

83

Mój Boże, to była rzeźnia! Poszedłem tam… poszedłem na Wzgórza i skryłem się za polem maskującym urządzenia firmy RobCo. Jak gdyby to małe gówno mogło wymazać moje winy, tak j ak wymazało obraz mojej osoby ze świata.

Zabiłem wszystkich ochroniarzy. Czterech mężczyzn i jedną kobietę. Pod osłoną nocy ciąłem ich nożem jakby byli cienkimi kartkami wyrwanego z bloku papieru. Ich krew spływała chodnikiem, a kiedy zakradłem się do środka, do rezydencji Pana Wieżowca, zastałem gospodarzy w dwuosobowym małżeńskim łożu. Wbiłem ostrze przerdzewiałego noża prosto w krtań Darena. Kiedy umierał, niczym nienasycony wampir spijał swoją własną krew. Wyzionął ostatni oddech, a ja zająłem się jego niebrzydką żonką. Położyłem poduszkę zakrywając jej twarz, nos i usta, a potem trzymałem przyciśniętą obejmując jednocześnie w kurczowym uścisku jej szyję. Głupia, pierdolona pizda zdołała jakimś cudem strącić dłoń z poduszką i na mój widok (maskujące urządzenie RobCo musiało się w międzyczasie rozładować, a ja pod osłoną ciemności i żądzy krwi, zupełnie nie zauważyłem, iż raz jeszcze stałem się widzialny) krzyknęła niczym dwugłowy bramin, rżnięty piłą spalinową.

Walnąłem ją kilkukrotnie w twarz, aż jej mały, śliczny nosek zaczął przypominać miazgę, rozsadzoną od wnętrza wetkniętymi skrzętnie i głęboko w obie dziurki petardami.

Mimo to pizda kwiczała nadal. Wyciągnąłem nóż z krtani Pana Wieżowca i pozwoliłem jej posmakować nieco krwi małżonka. Po sześćdziesiątym siódmym pchnięciu w cyce, jej klatka piersiowa zaczęła przypominać świeżo zaoraną rabatkę z rododendronami, a ja straciłem rachubę…

Muszę przyznać, że kiedy wróciłem do Śródmieścia, czułem się zadziwiająco dobrze. Chociaż nie, właściwie to byłem lekko zdenerwowany. Odpiąłem pasek z urządzeniem firmy RobCo i wypierdoliłem je na stertę śmieci. Naprawdę liczyłem, że posłuży mi dłużej, ale małe gówno chodziło najwyraźniej na chińskich akumulatorach.

Rano, rozpoczynając trzeci dzień w Hub, spotkałem się z Kane’m. Wieści o moich nocnych rozbojach rozniosły się szerokim echem po całym mieście. Kafar, naturalnie, był wniebowzięty. Zainkasowałem dwa i pół tysiąca pieprzonych kapsli, ale to nie wszystko! Okazało się, że robota przy Wieżowcu to tylko mały, niewinny teścik, któremu poddał mnie człowiek buldog. Prawdziwy finał miał się dopiero zacząć.