Wizja czterech tysięcy kapsli odbijała się w moich czarnych oczach niczym docierające do nich światło świata zewnętrznego.
Pełen szczęścia, kupiłem – TAK, KUPIŁEM! – Ochłapowi sześć jaszczurek. Sam zjadłem jedną. Smakowała wyśmienicie. Była słodka, zupełnie jak wizja rozpościerającej się nade mną przyszłości.
W tym wszystkim nie mogłem wyjść z podziwu, z jaką łatwością udało mi się przejść do porządku dziennego po wszystkim, czego się dopuściłem.
Ale z drugiej strony, nie dajmy się zwariować. Z całą pewnością nie byłem najgorszym facetem w post-apokaliptycznym uniwersum. W każdej chwili wydarzały się rzeczy po milion razy gorsze niż jakieś drobne, niewinne grzeszki Blaina Kelly.
Poza tym, miałem pieprzonego Nadzorcę na karku. Wraz z nim dręczył mnie lodowaty dreszcz rychłego widma zagłady Krypty. Wszystko, absolutnie wszystko, co robiłem, miało na celu uratowanie moich przyjaciół.
Prawda?
84
Jak na ironię Dzieci Katedry ulokowały się w starym, acz dobrze zachowanym budynku kościoła. Wydaje mi się, że nie warto wspominać, iż budynek ten był przedwojenny. Bardzo niewiele nowych konstrukcji wzniesiono od chwili, kiedy na świat spadł kwaśny deszcz i pył przypominający do złudzenia śnieg. Podobno podczas dawnych testów broni jądrowej, w zamierzchłych czasach, kiedy to na licznych wysepkach Oceanu Indyjskiego detonowano jedną głowicę za drugą, latorośle okolicznych mieszkańców zjadały ten pył myśląc, iż jest to właśnie nic innego, jak tylko śnieg.
Naturalnie wszystkie dzieci zamieszkujące wysepki Oceanu Indyjskiego nigdy nie widziały śniegu. Mogły natomiast słyszeć legendy przekazywane przez swoich rodziców, szamanów czy wioskowych gawędziarzy bądź żołnierzy i marynarzy wywodzących się z „najczystszej” rasy kaukaskiej.
Dlatego gdy kilkaset kilometrów od ich tropikalnego raju, łupnęła termojądrowa głowica o sile czterdziestu megaton, niedługo potem nadeszła istna śnieżyca. Małe, niewinne dzieci o oliwkowej skórze i czarnych, nieco skośnych oczętach łapały spadające na ich dłonie płatki i w ogólnej atmosferze swawoli i szczęścia, pochłaniały niczym odkurzacze paproszki.
Niewiele trzeba było czekać, nim całe plemiona wyzdychały w męczarniach z powodu choroby popromiennej. Podobno dzieci, które najadły się najwięcej płatków śniegu, wymiotowały własnymi przełykami i żołądkami srając przy tym płynnymi fragmentami jelita grubego.
Dzieci Katedry próbowały wyjść na przekór wszelkiemu złu spowijającemu świat. Blaine Kelly nie zagłębiał się zanadto w towarzyszące im ideały filozoficzne, tudzież głębię religijnych dogmatów. Uznał tylko, iż jak na ironię, odziane w purpurę Dzieci zajęły budynek będący niegdyś kościołem wyznania rzymsko-katolickiego.
Co samo w sobie nie wróżyło za dobrze.
Była to typowa budowla z czasów kolonialnych, wykonana z kamienia w formie pękatego prostokąta ze spiczastym, pokrytym gontem dachem i wieżyczką dzwonnicą przypominającą górującego nad innymi domami grzyba truciciela, z którego co niedzielę w południe rozbrzmiewał dojmujący dźwięk miedzianego dzwonu.
Oczywiście dzwon dawno już został przetopiony na łuski do pocisków. Południowa ściana kwadratowej wieży zniknęła za sprawą brutalnego wtargnięcia odłamków spadających niegdyś licznie na Hub bomb, zaś dach gdzieniegdzie – jak gdyby dla równowagi - pokrywała tłusta, świecąca warstwa gumowatej smoły.
Zniknęły również wszelkie symbole chrześcijańskie, a na ich miejscu pojawiły się żółto-czarne znaki informujące o radioaktywności. Blaine uznał, iż do złudzenia przypominają wiszące na czerwonych, smukłych arrasach niczym nazistowski symbol szczęścia i dobrobytu swastyki.
Cały trzydziesty dziewiąty dzień swojego pobytu w świecie zewnętrznym, Blaine spędził obserwując kościół. Obszedł go od strony południowej, wschodniej, północnej i zachodniej, a potem raz jeszcze w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara i dla pewności proces ten powtórzył jeszcze piętnastokrotnie.
Potem odważył się zajrzeć do środka. Wnętrze było niewielkie, z główną salą służącą indoktrynacji umysłów licznych w Hub prostaczków. Rzędy drewnianych, zaniedbanych ław stały równolegle do niewielkiego podwyższenia, gdzie mieściła się opatrzona symbolem promieniowania mównica. Blaine zauważył, iż przy jednoskrzydłowych, niewielkich drzwiach wejściowych czatuje odziany w skórę z jaszczurki mężczyzna.
Najpewniej był to akolita-ochroniarz. Zdawał się znudzony i lekko senny, lecz posyłający mu ukradkowe spojrzenia Kelly uznał, iż jest to tylko teatralna zmyła. Facet dość czujnie taksował otoczenie i niewątpliwie obecność Blaina zaalarmowała go każąc mu zogniskować wszelkie swoje zmysły właśnie na nim.
No bo przecież poza Blainem i przeglądającym kartki z wystąpieniem facetem w kitlu, w pomieszczeniu nie było nikogo. Absolutnie nikogo wartego uwagi.
Dobra, nie do końca była to prawda. Na podłodze, miedzy kilkoma rzędami drewnianych ław o ustawionych pod kątem dziewięćdziesięciu stopni oparciach, leżało dwóch wieśniaków. Jeden spał głośno chrapiąc. Drugi natomiast buczał coś pod nosem, zaś z kącika ust ciekła mu stróżka żółtej śliny.
Wyglądali na pijanych, bądź odurzonych, bądź jedno i drugie. Blaine za równie prawdopodobne uznał, iż ktoś wypalił im mózgi kwaśnym atomem i przekształcając w bezmyślne zombie wcielił w szeregi krzewicieli nowej, podejrzanej wiary.
Był jeszcze twardy, odziany w metalowy pancerz ochroniarz. Twarz miał wredną, a oczy bezwzględne. Na spoconej głowie świeciła łysina.
Po zdających się trwać w nieskończoność oględzinach, Blaine cieszył się w głębi siebie, iż Kafar zlecił mu zadanie zabicia Jain. Jain była Najwyższą Kapłanką Dzieci Katedry i – jak to określił człowiek buldog – niebywałą wręcz SUKĄ zasługującą na śmierć.
Blaine nie miał sposobności z nią porozmawiać. Próbował ubłagać, przekonać, przekupić (na zastraszenie się nie odważył) strażnika w metalowym pancerzu, który pilnując drzwi po przeciwległej ścianie od tej z drzwiami wejściowymi, bez cienia wątpliwości zagradzał pospólstwu dostęp do zawiadującej sprawami kościoła kobiety-suki.
Udając, że modli się w jednym z drewnianych siedzisk – na tyle daleko od poniewierających się na podłodze kmiotów, by ich zapach nie przyprawiał go o nagłe spotkanie z torsjami – siedział i obserwował odzianego w blaszaną zbroję wykidajłę.
Przez długi, długi, naprawdę kurewsko długi czas, nic się nie działo.
Kiedy Blaine miał już powstać, obrócić się na pięcie i odejść zrezygnowany – czując w kieszeni ciężar tysiąca kapsli, które jako przedpłatę za wykonanie zadania wręczył my Kane – coś się jednak wydarzyło.
Drzwi prowadzące do zakrystii kobiety kapłana zaskrzypiały w swoich nieoliwionych od lat zawiasach i ze środka wyłonił się mały, krępy facecik z wąsikiem, pucołowatą buźką, okularkach w miedzianej oprawce i fryzują, która wyglądała jakby ktoś namaścił mu czubek głowy napromieniowaną wodą święconą, przez co wszelkie cebulki lśniących i puszystych niegdyś włosów wyparowały pozostawiając po sobie tylko łysy, gładki ugór.
Facecik przemknął pospiesznie do pomieszczeni znajdującego się za zakrystią. Blaine obserwował jak swoją tłuściutką i krótką dłonią wkładał kluczyk do zamka. Przez moment mocowali się niczym stary, sprośny dziadyga z młodą, trzynastoletnią dziewicą i kiedy zamek zaszczęknął ogłaszając, iż sezam się otworzył, mały, pucołowaty facecik wślizgnął się do środka i po chwili wyszedł mknąc raz jeszcze w stronę zakrystii.
U jego biodra podrygiwała skórzana torba. Z torby zaś wystawały plastikowe, zafoliowane strzykawki i stetoskop.
Blaine uznał, iż jest to bardzo dobry znak. Dziękując w myśli jakiemukolwiek z bogów otaczających troską gorliwie modlących się w kościele Dzieci Katedry, udał się na zewnątrz i korzystając z mocy swojego funduszu inwestycyjnego, zasięgnął języka u stróżującego na zewnątrz czarnego funkcjonariusza policji Hub.