Prosto do domu.
Podpisując zobligował się do podróży w jedną stronę i dwie godziny później w towarzystwie wszelakiej maści pustynnych łapserdaków, handlarzy reprezentujących Karmazynową Karawanę, Ochłapa, wozów z towarem i posyłających mu pełne zainteresowania i zaintrygowania spojrzenia braminów, Blaine udał się w drogę do Bakersfield: nazywanego inaczej Miastem Umarłych, gdzie zielone, zaropiałe od atomu i własnego osocza ghule oddawały się – bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia – wyjątkowo wulgarnej formie kanibalizmu.
92
Podobno w kupie raźniej. Pierwszego dnia wędrówki Blaine podpisałby się pod tą oszałamiającą swą głębią maksymą obiema rękami i nogami. Gdyby zaszła taka potrzeba, zaangażowałby również łapy Ochłapa i razem krzewiliby mądrość starodawnego przysłowia. Cała wesoła kompania wędrowała sobie niespiesznym krokiem na wschód. Ochroniarze, najemnicy i lokalne zbiry żyjące tylko i wyłącznie z rozbojów i okresowych rajdów w asyście praworządnych obrońców karawan, wymieniali się żarcikami, historyjkami, dowcipami, fajkami i przechwałkami o podbojach licznych, bardzo licznych niekiedy kobiecych serc.
Blaine maszerował w ciszy. Umysł miał skupiony na hydroprocesorze i Mieście Umarłych. Ochłap przez większość czasu brykał to tu, to tam oddalając się nieco od głównego trzonu karawany.
Zawsze jednak pozostawał na widoku.
Po dwóch godzinach Blaine uznał, iż warto spróbować nawiązać kontakt z innymi. Zwłaszcza, iż ciągnące przyczepy-zaprzęgi braminy zaczęły okazywać dziwne oznaki podekscytowania, a siedzący na wozach woźnicy, raz po raz musieli sięgać po swoje długie, skórzane baty, których świszczący, dojmujący dźwięk przypominał odpalane pod nogami katiusze.
Pomysł na socjalizację z grupą okazał się strzałem w dziesiątkę. Nikt nie mógł pochwalić się spluwą taką jak Pogromca Arbuzów. Blaine rozprawiał o nim, szpanując przy tym swoim wiernym psem, Ochłapem, który tego dnia wykazywał się niespotykaną inteligencją i ujmując wszystkich swoimi psimi sztuczkami, zyskał wiele w oczach licznej grupy ochroniarzy Karmazynowej Karawany.
Tak, w kupie zdecydowanie było raźniej. Pierwszy dzień wyprawy upłynął spokojnie. Bardzo spokojnie.
Lecz niebawem spokój ten miał zostać bezpowrotnie utracony.
93
Wszystko zaczęło się dnia drugiego. Z niewiadomych względów, braminy odmówiły dalszej współpracy. Stały cały czas, muczały, buczały i merdały ogonami. Świszczące nad ich głowami baty nie przynosiły żadnych oczekiwanych rezultatów. Co więcej, jedna z krów jakimś cudem przegryzła rzemienie składające się na uzdę i wystrzeliwując z zaprzęgu rzuciła się pędem w rozpalone słońcem piaski pustyni.
Większość ludzi zdążyła uskoczyć przed oszalałą krową na bok, lecz Kevin, dość młody i nieopierzony najemnik, który właśnie w tamtej chwili uznał, iż warto byłoby przykucnąć pod jedną z okolicznych wydm i nasadzić poważną kupę, nie miał tyle szczęścia. Zeszłej nocy na kolację ekipa karawaniarzy raczyła się jaszczurkami na patykach, konserwową bramininą i pędzoną po kątach przez Hubijskich rolników kukurydzianą wódką.
Nieszczęsny Kevin nie był w stanie zareagować na pędzący w jego kierunku, rozjuszony taran z dwiema głowami. Nieszczęsnym zrządzeniem losu napinał się właśnie i nadymał próbując wyrzucić z siebie całą zalegającą mu w jelitach płynną konsystencję wczorajszej uczty.
Kevin był pierwszą ofiarą na obecnej trasie Hub – Nekropolis. Po tym wszystkim udało się jakoś zapanować nad braminami, ale atmosfera pozostała napięta i niespokojna. Raz po raz któreś z kół grzęzło w piachu, a ludzie zaczynali narzekać na lejący się z nieba skwar. Pośród piętrzących się wokół – podobnych do krajobrazu z Diuny – wydm, dawało się zauważyć pierwsze, majaczące na tle rozpalonego powietrza postaci.
Blaine Kelly nabrał podejrzeń, iż są to patrolujący okolicę mieszkańcy Miasta Umarłych.
Wieczorem świat spowił mrok, a wraz z nim pojawiły się ciemne, burzowe chmury. Około północy zaczęło siąpić, a kwadrans później ulewa rozszalała się na dobre. Blaine spoglądał z niedowierzaniem na mapę swojego PipBoy’a 2000. Wedle szacunkowych wyliczeń trasy, jutro w okolicach południa powinni dotrzeć do obrzeży Nekropolis.
Tymczasem byli nie dalej niż w dwóch piątych dystansu oddzielającego od siebie dwa jakże różne i osobliwe miasta.
Blaine Kelly zasypiał z sercem kołatającym mu się nerwowo w piersiach.
94
Deszcz padał przez większość nocy. Blaine przewalał się z boku na bok w swoim nieprzemakalnym śpiworze. Praktycznie wszyscy zebrani wokół siebie próbowali spać niczym ułożone równiuteńko sardynki w puszcze.
Ponad ich głowami rozwieszono brezentowe plandeki tworzące prowizoryczne wiaty. Mimo, iż woda nie dawała bezpośrednio się we znaki Blainowi, ten nie mógł spać. Kiedy jego Pipek wskazał godzinę piątą dziesięć rano, a zachmurzony, ołowiany horyzont z wolna zaczynał rozświetlać się niepewnymi promieniami wschodzącego słońca, Blaine uznał, iż musi zrobić siusiu.
Zabrał plecak z całym swoim dobytkiem, bez którego naturalnie nie ruszał się absolutnie nigdzie. Pogromca Arbuzów wisiał niczym prehistoryczny dziryt wetknięty za plecy. Chwilowa krzątanina pana zbudziła Ochłapa. Pies uznał, iż gdziekolwiek pan-tam-i-on i razem udali się za wydmę odcedzić kartofelki.
Kiedy Blaine kończył wypuszczać z siebie ostatnie złociste kropelki, ujął ptaka zdecydowanym ruchem dłoni i potrząsnął nim kilkukrotnie w górę i w dół nie łudząc się, że uda mu się pozbyć wszystkich resztek moczu.
Zawsze, niezależnie od tego ile raz machałby swoim poskramiaczem i jakich wyrafinowanych techniki by nie stosował, kilka kropel spadało prosto do majtek. Blaine, jak na faceta, którego poziom testosteronu wahał się z reguły w tych górnych granicach, miał poważny problem z ostrym, wykręcającym niekiedy zapachem noszonej przez niego bielizny.
Kiedy usłyszał pierwsze strzały, po których nastąpiła seria krzyków, buczenia dwugłowych krów i jakiegoś przerażającego, zespalającego szpik kostny w krzepnące szkło, wrzasku i ryku, zapomniał o swoich bieżących problemach i instynktownie rzucił się na ziemię zalegając za wydmą.
Ochłap trwał obok. Jego sierść była zjeżona, a pies ukradkowo próbował podczołgać się w górę piaskowego wzniesienia i wyściubić koniuszek nosa tak, by ujrzeć, co właściwie dzieje się w stanowiącej obozowisko Karmazynowej Karawany dolince.
Blaine bardzo dobrze wiedział, co takiego się tam wyrabia. Wiedział również, że jedyną szansą na przetrwanie jest siedzenie na dupie i czekanie, aż cała sprawa przycichnie. Złapał podczołgującego się w górę Ochłapa za koniec ogona i zamaszystym ruchem lewej ręki ściągnął psa w dół.
Potem obaj czekali, aż krzyki, lament i błagalne jęki mordowanych ludzi i krów przeminą. Zielone ghule z Bakersfield jeszcze przez dłuższy czas po dokonanej masakrze myszkowały pomiędzy ekwipunkiem zabitych, a wypełnionymi po brzegi towarami krowimi zaprzęgami.
Dokładnie o godzinie szóstej czterdzieści cztery, Blaine i Ochłap wypełzli zza wydmy. Oczom ich ukazało się istne pobojowisko.
Byli jedynymi istotami, które przeżyły poranny najazd szabrowników. Blaine położył dłoń na psim karku. Ochłap zaskomlał i po krótkiej zadumie, obaj udali się na wschód (zbaczając tylko leciutko na północ). Obaj nie mogli również opędzić się od myśli, iż ślady butów pośród rozpościerającej się masakry Karmazynowej Karawany były nieco zbyt duże, jak na odciski porośniętych zielonym szlamem ghouli.
Nekropolis, Miasto Umarłych, miało niebawem stać się Miastem Wymarłych.
Rozdział 9
Nekropolis
95
Dzień 43
Jeden dzień sprawnego marszu i obaj z Ochłapem nieco ochłonęliśmy. Pogoda sprzyjała wystudzeniu. Gęste, gołębiowoszare chmury wisiały nad naszymi głowami, lecz z żadnej z nich nie spadła ani kropla deszczu.
Było chłodno. Chłodno i rześko. Ochłap praktycznie nie wywieszał jęzora, a ja opatulałem się niekiedy postawionym na sztorc kołnierzem mojej czarnej skóry w stylu Mela Kaminsky’ego.
Nad ranem dnia czterdziestego trzeciego dotarliśmy do niewielkiego mostu otoczonego z jednej strony drewnianą balustradą. Asfaltowa nawierzchnia nosiła ślady tragicznych zniszczeń, zaś prowadząca po łuku droga niknęła gdzieś pośród zdruzgotanych szkieletów tworzących niegdyś Bakersfield budynków.