Zbliżaliśmy się do ciemnego, rozkładającego się miejsca. Miejsca, gdzie wszelkie oznaki życia były czczą nadzieją, zaś wszędzie wokół roznosił się trupi zapach gnijącej śmierci.
Ochłap spuścił po sobie uszy i podkulił ogon. Minę miał nietęgą, a ja po raz pierwszy od kiedy poczęstował em psa jaszczurką w Złomowie, widziałem, iż boi się chyba nawet bardziej niż ja.
Mimo to nie mieliśmy wyboru. Wedle zapisków od pani Stapleton, oraz zapewnionych przez Wodnych Kupców informacji, gdzieś pod tym dogorywającym truchłem dawnego Bakersfield kryła się Krypta 12. Zaś Krypta 12 dysonowała funkcjonującym hydroprocesorem, połączonym z systemem ścieków i wodociągów miasta. Jeśli to był kres mojej tułaczki. Kres wszelkiego zła, które mogło jeszcze spotkać mnie w świecie zewnętrzn ym, to bez dwóch zdań stanowił upiorne, groteskowe wręcz apogeum sarkazmu spowitej atomem post-apokaliptycznej rzeczywistości.
96
Zbliżając się w stronę centrum, razem z Ochłapem zachowywaliśmy nadludzką i nadpsią wręcz czujność. Mój czworonożny towarzysz zdawał się napięty do ostatniego włókna mięśniowego, niczym przewodzący polowaniu na mamuta, prehistoryczny basior. Ja trzymałem kurczowo Pogromcę Arbuzów, gotowy do strzału w obliczu najdrobniejszego nawet ruchu czy opadającego skądś z cichym łoskotem kawałka cegły.
Jednak im głębiej w Wymarłe Miasto wchodziliśmy, tym usilniej docierała do nas nie tylko wykrzywiająca nozdrza i trzewia woń śmierci, ale również głębokie przekonanie, iż Nekropolis nie jest pozbawione życia tylko w przenośni.
Nigdzie nie widzieliśmy rdzennych mieszkańców: z ielonych ghuli, które wedle słów ładnej dziewczyny z irokezem z Karmazynowej Karawany, zamieszkiwały gremialnie to miejsce, snując się po opustoszałych ze wszystkiego poza nimi ulicach.
Nie, ghule, tak jak dawna świetność Bakersfield, zniknęły. Pierwsze ciało zlokalizowaliśmy w centrum, niedaleko wielkiej hali przypominającej ratusz, bądź jakieś inne miejsce dawnych wieców i zgromadzeń wierzącej w demokrację amerykańskiej ludności.
Ciało zostało dosłownie rozszarpane na strzępy. Groteska i obrzydliwość napromieniowanych ghuli była ich immanentną cechą, lecz wypływające na wierzch wnętrzności, urwane głowy i pomiażdżone czaszki, komicznie i nienaturalnie (nawet z perspektywy post-apokaliptycznej anatomii) powykrzywiane kończyny. Ktoś dokonał tutaj takiej samej masakry, jaka spłynęła niczym seria z rozstawionych karabinów maszynowych na plaży Omaha na niczego niespodziewających się, śniących o lepszym świecie handlarzy, ochroniarzy, najemników i Bogu winne braminy z Karmazynowej Karawany…
Mutanty.
Nawet nie mutanty. Wielkie, pieprzone, skisłozielone Supermutanty. Dokładnie takie same, jak ten, którego widziałem w jaskini Szpona Śmierci. Jeżeli ci kolesie ważyli po czterysta funtów i mieli prawie trzy metry wzrostu , to lepiej będzie zejść z widoku i czym prędzej znaleźć jakąś kryjówkę. Taktyczny punkt, dający nie tylko przewagę, ale również sposobność rozeznania się w sytuacji.
Zagwizdałem cicho na Ochłapa, węszącego z lubieżną fascynacją przemieszaną z bezbrzeżnym strachem, wokół rozrzuconych niedbale i bezładnie szczątków istot, którym w tym świecie nie poszczęściło się w najgorszym z możliwych scenariuszy. Leżące wokół studzienki ściekowej fragmenty ciał, musiały należeć do co najmniej siedmiu ghuli. Jeszcze przez kilkaset jardów trzymaliśmy się ulicy (aczkolwiek podążaliśmy nieco bliżej ścian walących się budynków).
Resztek po „ludności” Bakersfield przybywało. Przyznam, iż nawet jak na moje doświadczenia i charakter, zaczęło mi się robić w pewnym momencie niedobrze. Wielcy, zieloni kolesie porozrywali tych nieszczęśników na strzępy i wydawało się, iż użyli do tego własnej siły mięśni i rąk.
Boże…
Wtedy ich zobaczyliśmy.
97
- Ochłap? Co się stało?
Ochłap stał napięty niczym cięciwa długiego, refleksyjnego łuku. Po raz pierwszy od wizyty w Nekropolis, jego grzbiet upodobnił się do grzbietu Stegozaura. Pysk próbował instynktownie warknąć, lecz jakaś cześć zdrowego psiego rozsądku nakazywała mu absolutne milczenie. Ochłap obnażył groźnie połyskujące w świetle wczesnego przedpołudnia kły i mierząc wzrokiem w rozpościerającą się przed nimi ulicę, trwał w bezruchu. Ogon natomiast bezwzględnie wskazywał kierunek odwrotu.
Blaine przykucnął poprawiając uścisk na Pogromcy Arbuzów. Przyłożył lunetę karabinu do prawego oka. Zamknął lewe i marszcząc się na całej twarzy, spojrzał w stronę, z którego wedle Ochłapa nadciągało niebezpieczeństwo.
- Supermutanci – szepnął. – Oddział. Trzech.
Ochłap kłapnął bezdźwięcznie pyskiem.
- Chodź, jeszcze nas nie zauważyli! Schowamy się w tym budynku po lewej.
Blaine i Ochłap najciszej jak potrafili, ruszyli trzymając się gruntu w stronę zupełnie pozbawionej fasady, trzypiętrowej kamienicy czynszowej. Wnętrzne można było podziwiać do woli, ale poza resztkami schodów i stertami gruzów, nie było tam już niczego interesującego.
Człowiek i pies schronili się za jednym z rogów ściany prowadzącej na klatkę schodową. Trzyosobowy oddział Supermutantów przetaczał się ślimaczym tempem przez środek ulicy.
- Mówię ci, Barry, mnie to nudzi!
- Ty głupi jesteś, to się nudzisz zawsze! Patrole, patrole i patrole! Zabić coś, rozerwać i zjeść. Wtedy Barry się nie nudzić!
- Się wie! Barry lubić mięsko i strach swoich ofiar. Barry wtedy prawdziwy super mutant!
- Zamknąć się, kurwa! Harry kazał przeczesać miasto. Nie gadać! Przeczesywać! – krzyknął idący nieco z przodu Sally, który wyglądał na kogoś pokroju dowódcy wypadu.
- Ale Harry nic nie mówić, że nie wolno gadać. Jak Harry nie bronić, to ja i Garry móc gadać, nie, Sally?
Blaine Kelly obserwował monumentalne góry mięcha poruszające się niczym grasujące niegdyś po Wielkich Równinach bizony.
- Eee… - zamyślił się Sally. – Chyba… chyba nie.
Luneta karabinu snajperskiego DKS-501 zapewniała powiększenie umożliwiające precyzyjną lokalizację celu nawet z odległości do trzech kilometrów. Przy odpowiednim wietrze, oświetleniu i odsłonięciu delikwenta, snajper był w stanie policzyć kwitnące na jego nosie wągry.
Barry, Garry i Sally znajdowali się natomiast w odległości nie większej niż osiemdziesiąt jardów[2]. Blaine był w stanie wyciągnąć dalece idące, pragmatyczne wnioski dotyczące ich wyglądu i usposobienia.
- Boże, ale są wielcy…
Jego głos był cichy, przepełniony jakąś wewnętrzną pokorą. Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż Barry, Garry i Sally bardziej przypominali pancerne czołgi, niż ludzi, którymi niegdyś byli. Nie ulegało również wątpliwości, iż byli głupi jak ścięte pnie amerykańskich wiązów. Mimo to oceniający świat pod kątem gabarytów, pień mózgu Blaina, wysłał już sygnał do świadomej części jego umysłu, iż odpowiednia dawka hormonów strachu, została właśnie wypuszczona na wycieczkę krajoznawczą po całym organizmie Kelly’ego.
Ochłap cichutko zaskomlał.
Jeden z Supermutantów zatrzymał się i rozglądając ślamazarnie na boki, uniósł łeb węsząc przy tym rozdymanymi przy każdym wciągnięciu powietrza nozdrzami.