Dwaj następni również się zatrzymali.
- Ty, Garry? Co jest? Puściłeś bąka?
Garry nie odpowiadał. Węszył dalej rozglądając się po otaczających ich resztkach budynków i gruzowiskach. Najwyraźniej jego inteligencja pozwala na oddawania się jednej czynności na raz. Kiedy przestał pracować nosem, odparł:
- Nieeee… coś słyszałem. Znaczy się, ten, myślałem, że słyszę.
Barry i Sally wybuchli gromkim śmiechem, a należy zauważyć, iż śmiech mieli równie donośny, co sposób rozmowy; bardziej przypominający krzyk pomiędzy znajdującymi się po dwóch stronach boiska piłkarskiego bramkarzami.
Blaine ze srogą miną spoglądał groźnie na Ochłapa.
- Cha, cha, cha! Barry, słyszałeś? Garry myślał!
- Cha, cha, cha, cha, cha!
- Te… - wyraźna, malująca się w lunecie Pogromcy Arbuzów twarz Garry’ego sugerowała, iż Garry z zaistniałej sytuacji rozumiał mniej więcej tyle, co morska małża z konstrukcji napędu jonowego do promów międzygwiezdnych. – Czego się śmiać? Garry słyszeć! Ja słyszałem! Głos, był głos!
- Ta, Garry. Głos mojego bąka. Całe Nekropolis wyleci w powietrze i się zawali, kiedy ja będę puszczał WIATRA!
Jak gdyby dla potwierdzenia własnej wiarygodności, Sally przykucnął lekko, nadął się w sobie i zatrąbił na swoim przerdzewiałym puzonie.
Boże, cóż to był za puzon! Sam jeden mógłby powalić mury Jerycha.
Ochłap złożył po sobie uszy. Blaine zmarszczył się, ale bynajmniej nie na myśl o zielonym odorze panoszącym się teraz pośrodku ulicy. Garry, Barry i Sally leżeli natomiast trzymając się za brzuchy i kwiczeli ze śmiechu.
Boże, Blaine! Może i ci kolesie mogliby własnoręcznie wyłamać grodzie z Krypty, ale na Boga, to imbecyle! Skończone, kurwa, głąby!
Gorzej, pomyślał Kelly. Ci prawie, że trzy metrowi, ważący czterysta funtów kolesie mieli mózgi wielkości piłeczek tenisowych, a ich sposób postrzegania świata przypominał ten, którym kieruje się pięcioletnie dziecko z zespołem cofniętego rozwoju kory. Jednocześnie, byli silni jak Behemoty i wielcy jak Lewiatany. Tworzyli jakiś zorganizowany oddział, grupę, armię, czy cokolwiek innego. Ten z jaskini Szpona Śmierci wspominał o jakimś Mistrzu. Jeżeli był jeden Super-Supermutant, przewodzący całej tej intelektualnie równej trylobitom ciżbie, to z całą pewnością musiał mieć na tyle rozumu, by stanowić poważne zagrożenie. Poza tym, tamci gadający na holodysku, wcale nie sprawiali wrażenia aż tak niedorozwiniętych.
Być może nie wszyscy są tak samo stuknięci? Pewnie pośród nich są dowódcy, lepiej przystosowani, no i znacznie inteligentniejsi, niż ci. Harold, pomimo, że był ghulem, zmutował, ale wcale nie sprawiał wrażenia niedorozwoja.
Nie, to prawda. Za to tarzająca się po ulicy, dmąca w puzony trójka, niewątpliwie już tak.
Blaine przybliżył się do lunety Pogromcy Arbuzów.
Garry, Barry i Sally byli potężnymi taranami. Nosili jakieś szarobure, brązowe spodnie przypominające zerwane naprędce szmaty, którymi owinęli sobie nogi. Ich oddające potężny zarys każdego z mięśni korpusy i klatki piersiowe były odsłonięte. Garry i Barry mieli na ramionach naramienniki, wyglądające na fragmenty jakiś stalowych pancerzy. Sally, dowódca, okrywał się natomiast czarnym, przypominającym tworzywo kevlarowe kombinezonem. Jako jedyny miał na barkach dwa płaskie, podobne do tac insygnia. Głowy całej trójki pozostawały nieosłonięte. Byli pozbawieni włosów. Czaszki mieli okrągławe, zaś mordy szpetne i naszpikowane wyglądającymi na ostre zębami. Naturalnie każdy jeden był zielony, ale nie w taki przyjemny, miły dla oka sposób, co wczesnowiosenna trawka.
Nie, Garry, Barry i Sally przypominali raczej zawartość beczki ze skisłymi korniszonami, a okrywająca ich monstrualne, kulturystyczne mięśnie skóra wyglądała na grubą i szorstką niczym papier ścierny.
Dzięki Bogu żaden z nich nie dysponował bronią długodystansową. Garry i Barry nie mieli nic ponad owiniętymi w szmaty pięściami. Sally natomiast dzierżył jakiś pokrzywiony, rozklekotany klucz francuski.
- Cha, cha, cha, cha, cha!
Śmiali się.
- Cha, cha, cha, cha, cha!
Tarzali się po ziemi.
- PRRRRRRRRRRRYYYYYYYRRRRRRRFFFF!!!
Gdy tylko Barry puścił gromkiego perszerona, cała trójka eksplodowała w spazmach radości i roniąc perliste łzy, zaniosła się śmiechem.
- Dobra, pora kończyć ten występ…
Blaine Kelly skwasił się nieco na twarzy i mierząc ze swojego Pogromcy Arbuzów prosto w środek przypominającego gruszkę czoła Sally’ego, nacisnął na spust.
BANG !
- Cholera, powinienem był załatwić do tego cacka tłumik…
Śmiechy Barry’ego i Garry’ego umilkły niczym za sprawą opadającego na głowę ostrza gilotyny. Sally jeszcze przez moment siedział zgięty w kucki. Czarna, osmolona rana na czole wypuszczała z siebie smużkę dymu, jak pędząca przez prerie ciuchcia.
- Eeee… Sally?
Blaine mający Garry’ego na celowniku widział, jak wielki, posągowy Supermutant marszczy czoło starając się połączyć ze sobą wszystkie fakty sytuacji rozgrywającej się tuż przed jego oczami.
Pewnie te biedne dupki z Nekropolis nie dysponowały żadną bronią. Pewnie te wielkie dupki z Bóg jeden wie skąd były przekonane, że nic im tutaj nie grozi. Dlatego utłukli hołotę gołymi rękami. Och, do cholery, Blaine?! Na co ty czekasz?
- Sally? – Barry wciąż nie przestawał się dziwić zesztywniałemu wyrazowi twarzy dowódcy.
- Barry!!! – zdążył krzyknąć Garry. – Strzelają! Strzelają!
- Hę?
BANG !
Przypominający jajko o skorupce koloru khaki łeb Garry’ego rozpadł się niczym potraktowany ołowiem, dojrzały arbuz.
Kelly pogłaskał lufę karabinu.
- No, wygląda na to, kolego, że w pełni zasłużyłeś na swoją reputację…
Barry zerwał się na równe nogi i uderzając z łoskotem obutymi stopami o podłoże, rzucił się w stronę, z której przyszła cała trójka. Ziemia drżała.
BANG! BANG! BANG!
I nagle zapadła cisza.
98
Stąpając ostrożnie po gruzach Bakersfield, minęliśmy z Ochłapem budynek rady. Przez moment kusiło mnie, by zajrzeć do środka. Być może udałoby się zebrać jakieś resztki po rezydujących tam niegdyś ghulach. Uznałem jednak, iż nie ma to większego sensu. Zielone tarany szabrowały wszystko jak leci, nie pozostawiając niczego. Jedyne, na co mogliśmy liczyć, to odór trupiego jadu i walające się wszędzie fragmenty porozrywanych ciał.
Nie wspominając o rychłej śmierci z zaskoczenia.
Nie byłem aż tak bardzo zdesperowany. Ochłap natomiast nie wyglądał na głodnego. Ruszyliśmy w stronę północnej części Nekropolis. Mieliśmy problem, ponieważ pomiędzy trzema głównymi dzielnicami zalegały sterty gruzów. Zawsze musieliśmy kombinować szukając wnikliwie przejścia. Pomiędzy pierwszą częścią miasta, a drugą (jedna z pomiętych, porwanych map powiewających na niektórych słupach wysokiego napięcia, wskazywała, iż nazywały się odpowiednio Motel i Ratusz), udało nam się odbić nieco na pustynie i przemykając boczkiem, przedostać dalej. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy, że cała ludność Miasta Umarłych nie żyje ( bez żad nych metaforycznych podtekstów).
Nie wiedzieliśmy również, iż po okolicy grasują w najlepsze pancerne Supermutanty o intelekcie pradawnych Triceratopsów.
Musieliśmy poszukać alternatywnej drogi. Ghule najprawdopodobniej celowo zasypały przejścia pomiędzy dzielnicami. Po rozmowie z Haroldem nigdy nie podejrzewałbym ich o brak przewidywalności i logicznego myślenia. Być może niektórzy z nich byli nierozsądni, krwiożerczy (krążyły legendy, którymi matki w Hub straszyły własne dzieci, jakoby zamieszkujący Nekropolis porywali pociechy noc ą z łóżek i zjadali ich mózgi) i spowici chorobą popromienną do stopnia uniemożliwiającego sprawne funkcjonowanie obszarów mózgu odpowiadających za empatię.
A może po prostu, jak wszystko w tym zdającym się dość dobrze trzymać cyrku, próbowali po prostu przetrwać.