Выбрать главу

Przez kilkadziesiąt minut pałętaliśmy się po omacku, niczym świeżo narodzone, ślepe szczury w gnieździe. Bałem się odsłaniać na pustyni. Supermutanty nie były najprawdopodobniej uzbrojone, ale przezornego Pan Bóg strzeże i na dobrą sprawę nigdy nic nie wiadomo. Ostatnie, czego teraz potrzebowałem, to bliskiego spotkania z kimś wyposażonym w swoją własną wersję Pogromcy Arbuzów.

Nie mogłem na to pozwolić. Nie kiedy byłem już tak blisko osiągnięcia celu. Być może to tylko moje czcze nadzieje, głęboka nostalgia za domem i chęć jak najszybszego powrotu, a może faktycznie w tamtej chwili natura obdarzyła mnie jednym z tych legendarnych szóstych zmysłów. Głęboko, głęboko w sobie byłem przekonany, niemalże czułem, iż pod naszymi stopami, w sercu Krypty 12 czeka na mnie sprawny hydroprocesor.

Myśląc o tym, co skrywa w sobie wnętrze Bakersfield, wzrok mój zatrzymał się na nadzwyczajnie licznych w tym miejscu studzienkach kanalizacyjnych.

Chyba właśnie rozgryzłem, w jaki sposób nie potrafiące biegać ghule przemieszczały się pomiędzy trzema głównymi dzielnicami swojego nawiedzonego przez śmierć i trąd miasta .

Zagwizdałem na Ochłapa. Dźwięk odsuwanej, żelaznej klapy przeszył otaczającą nas ciszę szczękliwym chrobotem.

99

- Wiesz, Ochłap. To nie wygląda dobrze.

Blaine siedział przycupnięty z prawym okiem wciśniętym w lunetę swojego karabinu snajperskiego DKS-501. Ochłap wiernie warował u nóg pana. Te wszystkie zielone, biegające w oddali klocki, irytowały go i najchętniej rzuciłby się na nie rozszarpując im gardła niczym pałający nienawiścią wściekły pies.

Wiedział jednak, iż jego pan by tego nie pochwalał. Pan jak do tej pory wykazywał się wyjątkową zaradnością i przewidywalnością. Poza tym dysponował zdającym się nie mieć końca zapasem pysznych jaszczurek na sznurkach, patykach i sauté. Ochłap uznał, iż będzie towarzyszył temu człowiekowi, aż do śmierci.

Jego lub swojej, aczkolwiek zważywszy na wynikające z ich relacji obopólne korzyści, żywił głęboką nadzieję, iż nie nastąpi to prędko.

Przeciągnął się ospale i ziewnął ostentacyjnie rozdziawiając przy tym paszczę. Chciało mu się również prukać, ale przynajmniej na razie, postanowił się zmitygować.

- Na Boga, co te durnie robią?

Blaine przybliżył twarz nieco bardziej wciskając oczodół w lunetę Pogromcy Arbuzów. Powiększająca luneta pokazywała idealny obraz rozgrywającej się mniej więcej siedemset jardów dalej sceny.

Zgraja obrośniętych stalową niemalże tkanką mięśniową Supermutantów, grała w najlepsze w piłkę nożną.

Niestety Bakersfield nigdy nie było miastem szczycącym się zamiłowaniem do sportów. Liga futbolowa, koszykarska, piłki nożnej i nawet pieprzony baseball, wszystkie dyscypliny omijały Miasto Umarłych niczym przelatujące nad elektrownią węglową, migrujące na południe bociany.

Oczywiście za czasów, kiedy ludzie grywali jeszcze dla relaksu, rywalizacji, chwały, pieniędzy, łatwego dostępu do samic i wyrzutu adrenaliny w różnego rodzaju zabawy z piłką, Miasto Umarłych nie było faktycznie Miastem Umarłym, lecz dla wszelkich sportowych aktywności zdawało się pracować w pocie czoła na swój kryptonim z przyszłości.

Jedyny sklep zaopatrujący narwane dzieciaki i szkolną młodzież w sprzęt sportowy, mieścił się nieopodal ratusza. Szybko został jednak zamknięty, ponieważ z jakiś niewyjaśnionych przyczyn (być może wody gruntowe były już w tamtych czasach skażone) nikt nawet do niego nie zaglądał.

Z wiadomych względów, po wybuchu Wielkiej Wojny, to osobliwe zjawisko nie uległo zmianie. Wszyscy mieszkańcy Bakersfield zmutowali obrastając w najlepsze dębową korą i gałązkami na głowie. Wnętrzności niektórych wyleciały na zewnątrz, a oni wciąż żyli. Nikogo specjalnie nie dziwiło, iż ludzie/ghule z takimi problemami, mieli głęboko w dupie wszelkie korzyści wynikające z aktywności sportowych.

Jednak Supermutanty zdawały się być odmiennego zdania. Spoglądając przez lunetę karabinu snajperskiego, Blaine Kelly podziwiał jak wielki, zielony skurczybyk pozbawiony zębów i o jednym wyłupionym oku, kopnął piłkę wysoko, wysoko, aż ta poleciała gdzieś w grzęzawisko walających na tyłach filtrownii śmieci.

Jakiś drugi krzyknął. Trzeci, stojący przy stercie usypanej z porozrywanych na kawałki ghuli, zanurzył swe wielkie, czerwone łapska w kupie resztek i po chwilowych, dość wnikliwych oględzinach, wyciągnął urżniętą na wysokości pierwszego kręgu szyjnego głowę byłego już obywatela Nekropolis.

Z ruchu ust tego drugiego, Blaine wyczytał: „podaj piłkę”.

- Boże – szepnął krzywiąc się z grymasem obrzydzenia na twarzy.

Ochłap zajęczał wyczuwając niepokój swojego pana.

- Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć no i ten przy kopczyku ochłapów – Blaine spojrzał przepraszająco na psa, który posyłał mu właśnie spojrzenie przypominające do złudzenia wyraz twarzy zafrasowanej sowy, która zmrużyła oczy do granic swoich możliwości. – Sorry, Ochłap, nie chciałem się urazić…

Pies jeszcze przez moment sprawiał wrażenie nadąsanego.

Blaine ponownie przyłożył oko do lunety. Spoglądał przez moment na grających w piłkę Supermutantów. Kiedy ten sam, co poprzednio, wykopał głowę ghula tam, gdzie nikomu nie chciało się po nią iść, sprawiający wrażenie dowódcy obruszył się i gestem ręki z wystawionym palcem wskazującym nakazał winowajcy przynieść piłkę.

Wielki, zielony bydlak z czarną opaską na miejscu wydłubanego oka splótł ręce na wysokości klatki piersiowej i tupnął nogą. Przypominał obrażonego na cały świat brzdąca. Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, iż tamten nigdy nie pójdzie.

Najwyraźniej był to pretekst, na który wszyscy czekali. Na boisku, zamiast ducha braterskiej i honorowej rywalizacji piłkarskiej, pojawiła się wrzawa, przekształcająca szybko w karczemną burdę. Sześciu Supermutantów tłukło się, każdy z każdym. Siódmy, pilnujący stosiku mięsa, nad którym gromadnie ucztowały rozbzykane muchy, skorzystał z okazji i unikając spojrzeń kolegów, porwał jedną z nóg ogryzając ją z zielono-czerwonych resztek.

- Boże, co za zwierzęta – żachnął się Blaine odkładając Pogromcę Arbuzów. – Siedmiu na zewnątrz. Pewnie jeszcze dwóch, trzech w środku. Nie będzie łatwo ich stamtąd wydobyć, Ochłapku. Musimy obmyślić jakiś plan…

Ochłap, któremu przez cały czas wyczekującej obserwacji, chciało się pierdzieć, obrócił się do góry brzuchem i wystawiając jęzor oraz wszystkie cztery łapy, rozluźnił zadek i wypuścił z siebie smrodliwą chmurę gazów.

Potem zaskomlał rozkosznie i uznał, iż może już przestać się gniewać na swojego pana.

Blaine natomiast wpatrując się w walczących ze sobą Supermutantów. Za ich plecami znajdował się prostokątny budynek z dwiema kamiennymi rzeźbami na rogach. Były to głowy o otwartych szeroko ustach i półkolistych, niknących w opasających krawędzie filarów irokezach.

- Coś mi się wydaje Ochłap, że wedle mapy tam właśnie mieści się oczyszczalnia ścieków i pompy wodne.

Pies wystawił jęzor i dyszał rozkosznie. Kelly natomiast ciągnął dalej…

- Trzeba będzie ich jakoś stamtąd wywabić. Gdybym to ja projektował Bakersfield, umieściłbym zejście do Krypty właśnie w tym budynku. Wygląda na solidny. Jako jeden z nielicznych wciąż jest w dobrym stanie. Ściany zdają się być grube. Mówię ci, Ochłapku, gdzieś tam musi być tunel do podziemi. Podziemi z czekającym na nas hydroprocesorem.

/ tylko jak tu dostać się do środka? /

- Tylko jak tu dostać się do środka? – Blaine zmarszczył czoło podpierając brodę na zwiniętej w pięść prawej dłoni. Można by ich wystrzelać, ale trzeba mieć pewność, że wszyscy wyjdą na zewnątrz…

/ ojej, jaki ten budynek za twoimi plecami jest wysoki. Jak wy budowaliście takie wieeeelkie rzeczy? /

Blaine spojrzał na swojego psa wylegującego się jak na plaży tropikalnego kurortu.

- Może byś mi pomógł i coś wymyślił? Ja się tu staram zaprowadzić nas do domu, a ty leżysz i popiardujesz – uniósł palec grożąc psu ze srogą miną. – Nie myśl nawet, że nie zauważyłem! Sam jeden mógłbyś wytruć cały garnizon.