Выбрать главу

/ Phmf! /

- Lepiej rusz tą swoją psią łepetyną i zamiast w orkiestrę dętą, pobaw się przez moment w Sherlocka Holmesa. Inaczej nie dostaniesz dzisiaj kolacji.

Blaine Kelly przypominał w tamtej chwili pastwiącego się nad swoim kotem Klakierem, Gargamela. Mimo, iż Ochłap zazwyczaj nic sobie z tego nie robił, robiąc po prostu to, na co miał ochotę, myśl o ulatującej mu sprzed nosa pysznej kolacji ścisnęła go za serce. Zerwał się na równe nogi i merdając namiętnie ogonem (jak gdyby próbował chociaż nieznacznie oczyścić atmosferę) spojrzał w kierunku najwyższego budynku Nekropolis. Nie był to już właściwie budynek. Raczej żelazny szkielet zbrojeniowy z dwiema ledwie trzymającymi się kupy ścianami, jedną wyłupaną mniej więcej na wysokości trzeciego piętra i czwartą, która dawno już obróciła się w niebyt. Wieżowiec przypominał poobdzierany z ciała szkielet jakiegoś dawnego, prehistorycznego potwora, a jakiekolwiek próby zbliżenia się do niego nasuwały skojarzenia o wsadzeniu kija w gniazdo rozjuszonych już i tak z natury szerszeni.

Mimo to był to najwyższy punkt obserwacyjny w Bakersfield, a ściana, która nie istniała; odsłaniająca wewnętrzne sklepienia i poszczególne piętra, wychodziła idealnie na budynek z pompami wodnymi.

Ten sam, w którym zadekowali się zieloni łupieżcy.

Ochłap uniósł pysk i pełen radości wskazywał swoim nosem na zdającą się chybotać na boki konstrukcję. Musiał przynajmniej kilkanaście razy pokazać człowiekowi, o co mu chodzi, nim ten zdołał w końcu załapać.

Blaine spojrzał na resztki wieżowca. Przez moment twarz wykrzywiał mu kwaśny grymas zniesmaczenia.

Potem wszystko stało się jasne.

- Ochłapku, jesteś genialny!

- Hau, hau!

100

Gdy tylko ujrzałem rachityczną tubę przypominającą wieżowiec, od razu przypomniałem sobie, co Paul Ellis chciał zrobić Ochłapowi. Muszę przyznać, iż z prędkością przelatującego przed oczami zająca, w mojej głowie zrodziła się osobliwa permutacja jego koncepcji i już po chwili miałem wyśmienicie opracowany plan . Ochłap z dużym pietyzmem dotyczącym wszelkich szczegółów, wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia. Nie mogę przyznać, bym w pierwszym momencie ujrzał na jego twarzy przebłysk większego zrozumienia, podziwu czy akceptacji.

Mimo to w obliczu genialności mojego planu, Ochłap zgodził się w nim uczestniczyć. . Poklepałem psa po kuperku i każąc czekać mu na wyraźny sygnał, życzyłem powodzenia.

Zacząłem wspinać się na rozciągający pod sam firmament szkielet wieżowca…

101

Początkowo wyprawa na szczyt budynku, szła Blainowi całkiem nieźle. Większość prowadzących w szybie klatki schodowej schodów, była w dobrym stanie. Tylko gdzieniegdzie należało zachować szczególną ostrożność, bacząc uważnie na stopy. Z reguły w tych właśnie miejscach twardy, solidny beton kruszył się, albo w ogóle go nie było. Blaine kilkukrotnie musiał radzić sobie z powyginanymi, przypominającymi rozlazłą paszczę Predatora, zbrojeniami. Kiedy już pokonał setki setek, a może nawet i tysiące tysięcy stopniu, uznał, iż czas najwyższy zrobić sobie przerwę.

Oczywiście zmęczenie było tylko jednym z dwóch powodów, dla których postanowił rozsiąść się wygodnie na jakimś starym, plastikowym krześle ogrodowym i uraczyć buteleczką gorącej niczym szczyny hipopotama Nuka-Coli.

Piętrzące się w kupie kamiennego pyłu i osadu schodki pomiędzy piętrem czterdziestym ósmym, a czterdziestym dziewiątym, istniały już chyba tylko na dawnych schematach projektowanego przez firmę Watson & Stone-duality wieżowca.

Blaine wątpił, by plany te zachowały się gdziekolwiek w pobliżu.

Schodów bowiem nie było.

Zamiast nich zionęła wielka, pusta dziura. Gdzieniegdzie metalowe pręty łączyły się z resztkami stalowej balustrady o drewnianej, nabitej drzazgami poręczy. Jednak główna część prowadzących na wyższy segment budynku schodów, po prostu nie istniała. Co gorsza, nie było jak się złapać, podsadzić, podskoczyć, wspiąć, czy w ogóle zrobić czegokolwiek, co w miarę bezpiecznie umożliwiało przedostanie się wyżej.

Blaine zebrał ślinę i nachylając się nad wyrwą, splunął na stopnie poniżej. Potem spojrzał w górę, pokręcił głową i uznał, iż pięć kolejnych pięter może już sobie chyba darować. W głębi siebie bardzo chciał ujrzeć panoramę Bakersfield ze szczytu najwyższego w mieście wieżowca. Czuł jednak, że wcale tak wiele nie traci. Bakersfield przeszło do historii ustępując miejsca Nekropolis. Nekropolis zaś stanowiło kupę gruzów, śmieci i resztek po zjedzonym przez bomby i promieniowanie świecie. Zupełnie jak to miasteczko z gry Torment, które za sprawą zła i zepsucia mieszkańców, zapadło się w niższe sfery, gdzie biesy, diabły, potwory i oszalali magowie-delirycy, pokazali rdzennej ludności, jak bawi się śmietanka w Piekle.

- Ech, do stu chujów – stęknął Blaine i dopijając duszkiem słodki płyn, zamachnął się błękitną butelką, posyłając ją przez brakującą ścianę zewnętrzną prosto w dół.

Zbliżył się do krawędzi. Większość fasady budynku leżała w stercie szczątków samej siebie czterdzieści siedem pięter poniżej. Zewsząd wystawały pręty, kawałki drewnianych wsporników, grudy betonu, spękane płyty i wszędobylski, rozbijający się po pomieszczeniach niczym gęstym dym z tworzyw sztucznych, cementowy pył.

Widok był niesamowity. Blaine podziwiał chylące się z wolna ku zachodowi słońce. Miało piękny, marchewkowy odcień wyzierający zza gęstych chmur w kolorze gnijących wrzosów.

- Boże, jak tu pięknie – westchnął Blaine, po czym jak małe dziecko uniósł niewielki kawałek betonu i cisnął nim zamaszyście w pustkę.

Zachodnia część Bakersfield lśniła malującym się na niej złocistym blaskiem serowych chrupek tygrysa Cheetosa. Reszta niknęła w nadciągającym nieubłaganie mroku. Gdzieniegdzie, świszczący pomiędzy strzelającymi w niebo szkieletami dawnej ludzkiej codzienności wiatr, porywał ze sobą resztki cementu, pyłu czy okraszającego wszystko niczym pył spalonych w piecu zwłok, kurzu. Miasto Umarłych, miasto, które samo dawno już przestało żyć, stanowiło ostatni bastion dorobku ludzkości, który teraz, po latach od odpalenia pocisków, przekształcał się w odpychającą, wzbudzającą rozpacz i współczucie stertę gruzu. Zewsząd pochłaniała ją pustynia. Chmary szpargałów, fragmentów budowli i dawnych domostw rozpadały się jak kremowy kopczyk, przykrywając własnymi resztkami kaczeńcowy piasek. Piasek ten zawsze pokazywał, iż ostatnie słowo tej mało romantycznej batalii należy do niego. Rubieże Nekropolis dawno już zniknęły pod żółtymi ziarenkami niczym niewinna górska chatka w Alpach zasypana przez bezwzględną lawinę.

- Jeszcze kilkanaście lat i nic tu nie będzie. Wielka kupa piachu.

Głos Blaina był refleksyjny i na swój sposób dawało się wyczytać z niego ckliwą nostalgię. Sam nigdy nie doświadczył normalnego życia w prosperującym przed wojną świecie zewnętrznym. Jednak jak każdy człowiek w obliczu apokalipsy i widma wymarcia całego ludzkiego gatunku, odczuwał ściskający żołądek skurcz - rozlewający się w żyłach falą palącego bólu.

Zupełnie jak gwałcące Nekropolis pustynne wydmy.

Po co to wszystko? Po co? Wszystko stracone. Rozpieprzyliśmy zielony niegdyś, wypełniony uśmiechami dzieci i kolorami świat. To, co masz teraz przed sobą, to wszystko, co po nas pozostało. Tamten świat dawno już przepadł. Teraz nadszedł czas ludzi takich jak Garl, Gizmo. Stworzeń z kleszczami, szponami i wielkich zielonych facetów, którzy na myśl o puszczaniu bąków wpadają w infantylną euforię zanosząc się śmiechem i popuszczając przy tym w swoje wielkie, szmaciane gacie…

Blaine rozłożył Pogromcę Arbuzów. Lufę karabinu oparł o zbudowany z kawałków ściany kopczyk. Sam położył się nakrywając brezentem i skierował lunetę w stronę budynku pompy wodnej, a potem układając dwa palce prawej dłoni w przypominające szczęki żuka widełki, zagwizdał najgłośniej jak tylko potrafił…

102

Ss sssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz…

Czekający na sygnał od swojego pana, wierny Ochłap zastrzygł uszami kierując je w stronę najwyższego w Bakersfield wieżowca.