Выбрать главу

SssssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz

Czy to gwiżdże jego pan? Czy to jest ten znak, na który czekał?

SssssssZZZZZZZzzzzzSSSSSssszzzzzz…

103

Blaine z wciśniętym w lunetę oczodołem i połyskującą w świetle zachodzącego słońca puszką wypełnioną amunicją kalibru 5,56mm, obserwował dającego mu znaki nosem Ochłapa. Skończył gwizdać dopiero, kiedy pies rozwarł szczęki w niemym z tej perspektywy i odległości szczeknięciu, a następnie wolnym, ostrożnym krokiem ruszył w stronę garnizonu Supermutantów.

104

Wielkie chłopaki w kolorze gnijącego gówna przepełnionego szpinakiem, robili sobie właśnie przerwę w swoich piłkarskich mistrzostwach. Siedzieli jeden obok drugiego, zebrani w kółku niczym skupione nad ogniskiem małpy i opowiadali dowcipy.

- Słuchajcie! Słuchacie tego! – wrzasnął ten, który myszkując wcześniej ukradkiem opędzlował ghouli udziec. – Chyba mam coś fajnego!

- Dawaj, Matty! Dawaj! – reszta zachęcała go gromkim rykiem napełnionych testosteronem samców.

- Dobra, to… eee… tego. Wiecie, jak często trzeba zmieniać żarówkę w lodówce?

Przez niepokojąco długą chwilę nikt mu nie odpowiadał. Matty uznał zatem, iż wypada płynnie przejść do puenty.

- Aaa… chcecie, żeby Matty wam powiedział?

Spaślaki jak stado orangutanów, pokiwały jednocześnie głowami.

- Dobra. To puenta kawału jest taka: zależy od tego, jak często się je!

Ponownie zapanowało niepokojąca cisza. Była to cisza długa, okalająca zewsząd niczym karmelowa melasa orzeszka w środku batonika i co gorsza, cisza, pośród której dałoby się zarejestrować dźwięk spadającego na ziemię piórka.

Po kilkudziesięciu długich, bardzo długich sekundach, Matty poczuł się skrępowany.

- N-nie śmieszne?

Stado orangutanów pokręciło przecząco głowami. Miny mieli dość marsowe.

- No… dobra, to może Matty opowie jeszcze jednego dowcipa?

Oczka niektórych Supermutantów zawęziły się złowrogo. Wielcy, zieloni chłopcy byli z reguły głupi jak zbutwiałe buty (aczkolwiek zdarzały się wyjątki). Jednocześnie nie mieli do siebie za grosz dystansu, a celowe bombardowanie ich informacjami, których nie byli w stanie zrozumieć, uznawali za afront.

Afront natomiast był powodem do zdenerwowania, a wielcy, zieloni chłopcy, nie byli bynajmniej specjalistami w zakresie świadomej kontroli gniewu.

- Dobra, to Matty mówić. Teraz kawał prosty. Tak, że wszyscy się śmiać. Słuchać Matty… któregoś dnia Matty wchodzić w Katedrze do windy, a w windzie stoi Larry, wiecie, ten, co to pilnuje bomby nuklearnej na czwartym poziomie i mówi…

Matty nie był jednak w stanie dokończyć swojego ujmującego i wprawiającego w dobry nastrój kawału. Jeden z jego kolegów, ten, który podczas meczu rzucił się na pozbawionego oka dryblasa, zerwał się na równe nogi i wskazując wielkim, napęczniałym palcem wyglądającym jak palec trolla spod mostu, krzyknął:

- Patrzcie! Pies!

Stado zielonych orangutanów ryknęło gromkim, prostackim śmiechem. Śmiali się wszyscy, poza Supermutantem dowódcą i Matty’m, któremu Supermutant dowódca zepsuł kawał.

- Nie-nie-nie-nie-e! To wcale nie było tak. W windzie…

Supermutant dowódca trzasnął go w łeb. Matty połknął swoje słowa, prysnął śliną i pokręcił głową niczym próbujący otrząsnąć się po kąpieli szop pracz.

Teraz wszyscy tarzali się po ziemi, trzymając za brzuchy i unosząc rozkosznie podkurczone nogi w powietrze. Wrzawa, swawola i wesołkowatość była tak wielka, że ze środka budynku z pompami wyszedł jeszcze jeden Supermutant.

- Co tu się wyrabiać? Harry kazać zamknąć jadaczki i szykować obchód! Sally, Garry i Barry nie wrócić do tej pory! Zbierać tyłki! Inaczej będzie kara w Katedrze. Wszyscy sprzątać klatki po normalniakach z kupyyy i biomasyyy…

Urwał jednak nim, tak jak Matty, zdołał dokończyć swój błyskotliwy wywód.

- A co to? – zapytał po chwili zupełnie zbity z pantałyku.

Reszta orangutanów przestała się śmiać i ocierając łzy z oczu, spojrzała w stronę, którą wskazywał sterczący palec Supermutanta dowódcy.

Przed nimi w całej okazałości stał Ochłap z wywieszonym jęzorem. Dyszał poruszając schabikami.

Stropione Supermutanty przyglądały się przez moment w milczeniu psu. Ich zbiorowy wyraz twarzy przypominał facjatę boksera wagi ciężkiej, który po dwunastu rundach został obity jak befsztyk tłuczkiem i ostatecznie znokautowany.

Pierwszy otrząsnął się Supermutant złoczyńca bez oka, ten, który nie chciał przynieść piłki.

- Te, Harry! HAAAARRYYYYYY!!! – krzyczał próbując zwrócić uwagę swojego wielce zajętego i wielce inteligentnego komandora. – HAAARRYYYY!!! Będzie wyżerka!

A potem rzucił jakby w eter:

- Chłopaki, przynieście garnek. Flarry go złapać. Flarry złapać pies, a potem go zjeeeeeeśćććć…

105

- Dobra, Ochłap, jeszcze trochę. Mam ich jak na tacy. Wszystkich ośmiu, ale to jeszcze nie wszystko. Jeszcze trochę, piesku. Wyciągnij resztę z budynku i dawaj dyla…

Leżący na betonowej podłodze czterdziestego ósmego piętra najwyższego wieżowca Bakersfield, Blaine Kelly krzywił się wpatrując intensywnie w lunetę swojego Pogromcy Arbuzów. Miał wielką ochotę posłać chłopakom na dole kilka kulek. Palec wskazujący muskał ogrzany ciepłem jego ciała cyngiel karabinu. Jeszcze chwila i będzie miał całą menażerię na tacy, a wtedy, wtedy – podkreślał jego głos wewnętrzny – ulica przed garnizonem zmieni się w owocowe poletko, a on wcieli się na moment w podstępnego żniwiarza.

- Jeszcze trochę, zwróć jakoś ich uwagę, piesku. Czuję, że w środku siedzi jeszcze, co najmniej dwóch.

Wielka postać Ochłapa uniosła łeb obnażając szczęki. Obserwujący wszystko w powiększeniu Blaine nie był w stanie zarejestrować żadnego dźwięku. Wiedział jednak, że pies szczeka. Szczeka głośno i groźnie, a największy ze wszystkich Supermutantów, korsarz o czarnej przepasce na oku, macha rękami i pokazuje coś do tego, który wyległ przed chwilą z budynku pompowni.

Blaine skierował lufę Pogromcy na drzwi wejściowe. W tej samej chwili wypadły z nich dwa toporne mutanty o nagich torsach. Zaraz za nimi wyleciał trzeci, odziany w czarny kombinezon, stalowe naramienniki z epoletami i kawałkiem metalowych linek (przypominających huśtawkę) podtrzymującą górną wargę i unoszącą ją do góry. Szlamowato-szare zęby dowódcy były odsłonięte, przez co ten przypominał nieznacznie świstaka. Na czubku czachy miał cienkie pasemko czarnych włosów – wyglądające jak równo przystrzyżony kobiecy bóbr.

Blaine bez cienia wątpliwości uznał, że ten musi być dowódcą. Abstrahując od jego unikalnego wyglądu, jako jedyny trzymał w masywnych, ślamazarnych łapach broń.

Wielką, czarną, przypominającą nieco karabin DKS-501 broń o wielu przewodach podciśnieniowych, chłodniczych i innych osmolonych przez wysoką temperaturę kablach.

Kelly nie miał zamiaru ryzykować. Plan był względnie bezpieczny. Wielkie, nieruchawe wory z nawozem nie miały szans dogonić Ochłapa. Przy odrobinie taktycznego planowania i refleksu, wszystko miało pójść jak z płatka.

Jednak spluwa, najwyraźniej laserowa, zdolna usmażyć biednego psa w przeciągu dwóch sekund, zmieniała wszystko.

Nie, zdecydowanie nie ma co ryzykować, Blaine. Rozwal skurczybyka. Przefasonuj mu nieco ten gryzoniowaty uśmieszek… strzelaj, strzelaj Blaine. Strzelaj…

I Blaine strzelił.

106

Przypominająca zwężoną u szczytu gruszkę głowa dowódcy mutantów (na imię miał Harry i z całego lokalnego garnizonu okupującego Nekropolis, był najmądrzejszy, lecz mimo to wciąż beznadziejnie tępy) rozprysnęła się w ułamku sekundy. Sparaliżowane, unieruchomione ciało pozbawione wszystkiego, co znajdowało się powyżej drugiego kręgu szyjnego kręgosłupa, stało jeszcze przez moment niczym solidnie osadzony na piedestale posąg. Potem zachwiało się, ręce wypuściły upadającą z łoskotem broń laserową, a Harry zwalił się na ziemię wzbijając przy tym w powietrze chmurkę kurzu i piaskowego pyłu.

Stado dziesięciu orangutanów przez kilka długich sekund obserwowało zwłoki dowódcy. Następnie wrzeszcząc, podskakując i machając przy tym wszystkim łapami, rzuciło się w pogoń za Ochłapem.