Ale Ochłapa dawno już nie było. Pies mknął pomiędzy stertami gruzów i zbrojeń dawnej drugi numer czterdzieści pięć. Z każdym susem oddalał się od ścigającej go nieporadnie grupy.
107
- Entliczek…
Bang!
- …pentliczek…
Bang …
- ..czerwony…
Bang!
- …stoliczek…
Bang!
- …na…
Bang!
- ..kogo…
Bang!
- ..wypadnie…
Bang!
- …na…
Bang…
- …tego…
- …BANG!
BANG!
108
Blaine oddychał powoli, miarowo. Lufa Pogromcy Arbuzów wypluwała z siebie cienką smużkę jasnego dymu. Wokół snajperskiego stanowiska roztaczał się odór kordytu, ale Blaine bynajmniej nie krzywił się z tego powodu. Wręcz przeciwnie, zapach działał na niego niemalże uspokajająco. Tutaj, wysoko ponad problemami świata zewnętrznego, przyczajony bezpiecznie z wiernym psem na ziemi i towarzyszącym mu pośród chmur świszczącym wiatrem, czuł się jak młody Bóg. Bóg, który za sprawą śmiertelnej broni wymierza swoją zemstę przemieniając życie istot tam, na dole, w piekło.
Zerknął w lunetę. Wokół oka odcisnęła mu się czerwona otoczka na ogorzałej od słońca, lekko przybrązowionej skórze. Dziesięciu Supermutantów leżało w najróżniejszych, groteskowych i komicznych niekiedy konfiguracjach. Najśmieszniejszy był ten z bronią laserową, który w ogóle nie miał głowy. Korsarz o zasłoniętym oczodole dostał akurat, kiedy kierował się za załom najbliższej poletku piłkarskich wyczynów ściany. Poczęstowany życzliwie ołowiem, upadł z twarzą rozpłaszczoną na kamiennym murku. Jeszcze kolejny dostał w sam środek czoła, zachowując wszystko, to, co miał z przodu. Jednak z tyłu, na asfalcie, Blaine widział wielką kałużę z bąbelkami. Przypominała miskę gęstego barszczu przemieszanego z truskawkową pulpą. Mutant w agonii zdążył jeszcze uklęknąć, podpierając się umięśnionymi, podobnymi do filarów, łapami za swoimi plecami. Usta miał otwarte, a mięsisty, wyglądający jak kaszanka w naturalnym flaku, język zwisał mu aż do brody.
Strach na wróble, pomyślał Blaine.
Reszta leżała mniej lub bardziej pokiereszowana. Arbuzowe poletko ociekało oleistą, karmazynową krwią. Nikt nie przeżył, nikt nie miał szansy na przeżycie i żaden z orangutanów nie wiedział na dobrą sprawę, co właściwie się stało.
Ze sterty kamieni i fragmentów ścian, ołowianych beczek, drewnianych mebli i foteli, wypełzł uradowany Ochłap i rzucił się skwapliwie do obwąchiwania wszystkiego, co uznał za interesujące.
A jak na psa, był wielce ciekawski.
Blaine odsunął twarz od lunety karabinu. Przez moment wsłuchiwał się w wiejący pośród stalowych zgliszczy wiatr. Słońce niebawem zniknie za widnokręgiem, a powietrze ochłodzi się. Zupełnie tak, jak atmosfera na piłkarskim boisku, gdzie jeszcze niedawno, liczna grupa Supermutantów grała głowami ghuli w piłkę nożną.
Nekropolis, Miasto Wymarłych. Jakże trafne było to określenie.
109
Nie było sensu pieczołowicie przeszukiwać miejsca masakry. Nim zszedłem z czterdziestego ósmego piętra wieżowca, Ochłap zdążył już dobrać się do spoczywających na stercie tworzącej kopczyk resztek gduli. Cwaniak, należy mu to przyznać. Supermutanty miały grubą skórę i najwyraźniej psie szczęki nie były w stanie sobie z nią poradzić. W normalnych warunkach, pozwoliłbym psiakowi najeść się do syta. Bałem się jednak, że od tego napromieniowanego, przypominającego łażące drzewa, tałatajstwa, tylko się pochoruje. Gwizdnąłem na niego, rzuciłem mu dwie jaszczurki wyciągnięte z juków i kiedy skończył jeść, udaliśmy się razem do budynku z pompami. Weszliśmy do środka, powoli i ostrożnie, cały czas mając na uwadze, iż w środku wciąż mogą kryć się jacyś bandyci.
Nikogo jednak nie było. Przetaczając się przez wąski korytarz, ujrzeliśmy pomieszczenie z trzema ogromnymi zbiornikami na płyny. Bez dwóch zdań zostały zaprojektowane do przechowywania wody. Były jednak w okropnym stanie, okrutnie zeżarte przez rdzę. Wszędzie dookoła piętrzyły się filary z ułożonych jedna na drugiej ołowianych beczek. Widziałem je już wcześniej. Ludzie w świecie zewnętrznym stawiali je w różnych punktach miast i rozpalali w środku ogień. Najpewniej służyły jako koksowniki, kiedy nocami temperatura spadał do groźnych dla życia wartości. Świat zewnętrzny pełen był włóczęgów, kloszardów i bezdomnych meneli, którzy ustawicznie narażali się na odmrożenie jaj.
Nie miałem wątpliwości, że hydroprocesor czeka na mnie nieco głębiej. Zaczęliśmy rozglądać się za wejściem do podziemi. Po krótkich oględzinach, dzielny i niezastąpiony jak zwykle Ochłap, znalazł tylne pomieszczenie. Niewielki, przypominający schowek pokoik, tuż obok kraty o żelaznych prętach, za którymi spoczywały zwłoki rozkładającego się mieszkańca Nekropolis.
Ciekawe, dlaczego go tutaj uwięziono. Cóż, pewnie nigdy już nie poznam odpowiedzi na to pytanie.
Wykorzystując drabinkę prowadzącą w dół, zeszliśmy z Ochłapem dwa poziomy poniżej gruntu. To znaczy, właściwie ja zszedłem, a raczej obwiązałem psa w tułowiu liną i spuściłem go na dół. Łapy dyndały mu jak te chińskie dzwoneczki na wietrze. Mordę kierował w dół, bacznie obserwując to, co czai się w mroku. Minę miał przy tym nietęgą.
Po krótkim zabiegu o kryptonimie: „Ochłap akrobata” dołączyłem do psa ściskając w rękach Pogromcę Arbuzów.
110
Blaine i Ochłap znajdowali się we względnie szerokim korytarzu o wilgotnych, omszałych ścianach. Kępy pleśni i grzybów atakowały ich z każdej strony. Temperatura byłą znacznie niższa, niż na powierzchni, i ani człowiek, ani pies nie mieli wątpliwości, że zapuścili się głęboko pod ziemię. Podłogę wyścielała kamienna kostka. Zadziwiająco dobrze utrzymana, bez licznych wyszczerbień czy zagłębień. Jedynie dwa ciągnące się po niej ślady przypominające białoróżową galaretę, niepokoiły Blaina.
Ochłap przyłożył nos i obwąchał breję. Szybko jednak się skrzywił i cofnął pysk kuląc go jak najbliżej szyi.
- Jak myślisz, piesku – głos Blaina był znacznie cichszy niż szept – co to takiego?
Ochłap jęknął. Wierzcie, lub nie, ale naprawdę jęknął.
- Chyba wiem, co masz na myśli…
Nagle, jak to było do przewidzenia, zza załomu ściany przy drabince, gdzie rozciągał się długi, naprawdę długi i zapleśniały korytarz prowadzący wprost do grodzi Krypty 12, dobiegł ich uszu pełen zdziwienia pomruk.
Brzmiał jak warkot.
Potem jak ryk.
Na końcu dało się wyłapać prychnięcie.
Blaine przybliżył do siebie Pogromcę Arbuzów, a pies po raz pierwszy od spotkania w Złomowie, schował się za nogami pana podwijając pod siebie ogon.
- Ochłap, co się dzieje? Od kiedy to jesteś takim kurczakiem?
Ochłap zaskomlał trwożliwie.
Blaine wychylił się ostrożnie zza rogu. Początkowo wystawił tylko jedno oko. Dostrzegł jednak wyraźne światło, mniej więcej w odległości czterdziestu jardów (czyli jakiś trzydziestu sześciu metrów).
Wychynął jeszcze trochę.
Dwie postaci. Białe, różowe i odziane w czarne szmaty. Obie wyglądały jak duchy, jak zjawy, jak żywe, chodzące upiory, których kościec wyszedł na zewnątrz tworząc egzoszkielet. Obie świeciły również jasnym, białym światłem i bez dwóch zdań należały do rasy ghuli.
Blaine miał wrażenie, że patrzyły na niego. Po chwili jeden bulgnął coś do drugiego i po krótkim namyśle, oba poczłapały w stronę skrytych za ścianą intruzów.