Zajrzałem do środka.
Był tam, był! Mały, prostokątny, pokryty bezpiecznikami, wzmacniaczem lampkowym, kablami, obwodami i miedzianymi drutami oraz plastikiem, kawałek gówna, przez który musiałem tłuc się do krainy wampirów i wilkołaków, wielokrotnie narażając się przy tym na rychłą i bolesną śmierć.
Hydroprocesor. Coś tak małego, a jednocześnie mogącego zapewnić byt tylu ludziom przez tyle czasu. Kiedy wyjmowałem układ ostrożnie na zewnątrz, komputer bipnął kilkukrotnie, po czym na ekranie wyświetlił się komunikat awaryjny ostrzegający, iż jeżeli procesor nie zostanie natychmiast umieszczony na swoim dawnym miejscu, całe Nekropolis i Kryptę 12 czeka zagłada.
Szczerze mówiąc, miałem to głęboko w dupie.
Owinąłem chip w szmatkę i delikatnie zamknąłem w specjalnej, dostosowanej do jego kształtów metalowej puszcze, którą wręczył mi Nadzorca Jacoren.
Mam nadzieję, że to koniec. Cholerny koniec. Niech ten stary, gnijący na swoim tronie dziadyga spróbuje chociażby kwęknąć, że coś mu się nie podoba. Jak Boga kocham, wpakuję mu kulkę w krtań. Jak Boga kocham…
Teraz wracam do domu. Mając upragniony artefakt powinienem odczuwać dojmujące uczucie ulgi, a bananowy uśmiech, co najmniej przez kwadrans winien pysznić się na mojej pięknej buzi.
Zamiast tego czułem się dziwnie podenerwowany. Jak gdybym przeczuwał, że w domu spotka mnie coś bardzo niedobrego.
114
Chłopcy mieli planowo opuścić Bakersfield i czym prędzej ruszyć na północny-zachód. Przemierzając jednak prowadzącą poza granice miasta (prosto w odmęty połykającej wszystko pustyni) ulicę – cytując Blaina – „ten durny, narwany piec rzucił się za czymś prosto w kupę betonowego gruzu unurzanego w niemożliwych do opisania hałdach śmieci”.
Blaine gwizdał, Blaine krzyczał, Blaine próbował grzecznie prosić, a potem grozić. Ostatecznie musiał jednak podwinąć rękawy (w przenośni) i ruszyć za swoim psem.
Błądził przez dłuższą chwilę w przypominających labirynt (z grasującym gdzieś pośrodku minotaurem) stertach gruzów.
Potem usłyszał powarkiwania Ochłapa.
- Ochłap! Ochłap, do jasnej cholery! Co ty sobie wyobrażasz! Niegrzeczny, niegrzeczny pies…
Urwał w pół zdania, kiedy ujrzał kalifornijskiego szczura jaskiniowego, zjeżonego niczym niosący na grzbiecie jabłko jeż. Gryzoń miał wyłupiaste, czerwone oczu, odsłaniał groźnie dwa pożółkłe siekacze i strzelał raz za razem swoim mięsistym ogonem.
Tuż za jego plecami znajdowało się gniazdo. Szczurze gniazdo z trzema małymi, przypominającymi nieopierzone myszy szczurkami.
Blaine natychmiast stwierdził, że kalifornijski szczur jaskiniowy, to w rzeczywistości szczurzyca, zaś stłoczone, wtulone w siebie i drżące z przerażenia, łyse maluchy to jej dzieci.
- Chodź, Ochłap – złapał psa za sztywny ogon i pociągnął komicznie jak snujący się po zamkniętej szkole woźny wlecze za sobą drewnianą szczotkę do zamiatania podłóg.
Szczurza matka jeszcze przez jakiś czas syczała. Potem zamilkła. Ochłap, naturalnie, wyglądał na obrażonego, a potem przyjął nawet nieco osowiałą postawę. Blaine musiał przekupić go dwiema pękatymi jaszczurkami. Dopiero wtedy topór wojenny został zakopany, a pies i człowiek udali się w stronę pasma Coast Ranges.
Do domu.
Mimo to, Blaine czuł dziwny niepokój, a cała ta sytuacja z małymi, przestraszonymi szczurkami wpędziła go w dojmujące uczucie przygnębienia.
Potem zaczęło mu się robić niedobrze.
Rozdział 10
Kapsle, kapsle, lśniące kapsle!
115
Wedle wyliczeń niezawodnego do tej pory PipBoy’a 2000, trasa pomiędzy Nekropolis, a znajdującą się pod górskim masywem Coast Ranges Kryptą 13, mogła zostać przebyta w niespełna trzynaście dni (dwanaście i pół, jeśli mamy być dokładni).
Właśnie mijał dzień dziesiąty, a Blaine i Ochłap bynajmniej nie dochodzili do celu.
Byli w połowie drogi. Nieco na wschód od spokojnego już i prosperującego pod rządami Dobrego Człowieka, Złomowa.
Obaj słaniali się na nogach. Odczuwali obezwładniające bóle głowy, czy to w dzień przy słońcu, czy w nocy przy względnie niskiej temperaturze. Blaine pocił się niczym prosie, a Ochłap wyglądał jakby dopiero, co wyszedł z bajora wypełnionego jakąś smrodliwą, oleistą cieczą.
Blaine dawno już zaprzestał weryfikowania swojego stanu zdrowa przy pomocy licznika Geigera. Kiedy po raz pierwszy dopadły go płynne torsje (mimo, iż od dłuższego czasu nic nie jadł) i towarzyszące im zawroty głowy przypominające karuzelę z wesołego miasteczka, Blaine był już prawie pewien, że te świecące, lśniące sukinsyny z Krypty 12 posłały im zza grobu przerażającą niespodziankę. Kiedy jego wierny pies Ochłap osowiał osobliwie i również zaczął wymiotować, Blaine zyskał stuprocentową pewność.
Niespodzianką okazała się zatrważająca ilość radów, która wniknęła w ciało zarówno człowieka jak i psa.
Blaine wpadł w panikę. Jak każdy mieszkaniec post-apokaliptycznego świata (nawet pomimo swojego względnie bezpiecznego życia do-tej-pory) wiedział, iż choroba popromienna to podstępna suka, która rzadko odpuszcza z własnej woli. To znaczy, promieniowanie w końcu zanika, ale z reguły ma to miejsce wraz z rozpadem komórek delikwenta, a ten scenariusz niespecjalnie pokrzepiał Blaina.
Wiedział, że on i pies muszą dotrzeć do Krypty. Na pierwszym poziomie, przez dwadzieścia cztery godziny dyżurował lekarz. Jak tylko przekroczy gródź wejściową z wytłoczoną na niej „13”, sanitariusze rzucą mu się na ratunek i razem z psem podłączą go do wenflonu, przez który będzie płynął złocisty płyn z antyradami.
- Powinno się udać, piesku – pogłaskał Ochłapa po czubku głowy wyciągając z jego zadu strzykawkę. Pies obdarzył pana zmęczonym, pełnym udręki spojrzeniem.
W końcu, dodał pośpiesznie w myśli Blaine, cztery Greje to jeszcze nie jest tak dużo, prawda? Czytałem kiedyś o bakteriach, które z powodzeniem mogły przeżyć pięć tysięcy Grejów i jakoś nic specjalnie złego ich nie spotykało…
Niespodziewanie, a może i spodziewanie w takiej chwili, jego wewnętrzny dialog przerwał głos podświadomości:
Tylko, że ty nie jesteś bakterią, Blaine. Tak samo Ochłap. Jesteście ssakami i gdybyś jeszcze trochę pogościł się w katakumbach Nekropolis, to z pewnością sam zacząłbyś świecić i obrósł dębiną…
Blaine uznał, iż nie ma, co uprawiać czarno myślicielstwa. Podwinął nieco krótki skórzany rękaw i rozluźniając triceps, wbił w niego zawartość Stimpaka. Stimpaki były w tej sytuacji jedynym rozwiązaniem. Choroba popromienna zbierała swoje żniwo. Rozwijała się we wnętrzu każdej wystawionej na ekspozycję komórki. Te zaś rozpadały się z wolna, obumierając. Czerwona, lecznicza ciecz była tylko doraźnym substytutem prawdziwego leczenia. Mimo to stawiała nieco na nogi i Blaine żywił głęboką nadzieję, iż za jej sprawą uda im się dotrzeć do Krypty 13.
- Chodź, piesku. Damy radę. Jeszcze trochę. Już niedaleko.
Ochłap z apatycznym wyrazem pyska przebierał nogami. Gdyby w tej chwili Blaine był w stanie zobaczyć ich dwoje z perspektywy trzeciej osoby, albo jakiegoś swoistego rzutu izometrycznego, uznałby, iż ich chód z wolna zaczyna przypominać powłóczysty chód ghuli z Bakersfield.
Na karku chłopaka, tuż na linii gdzie kończyła się stylowa skóra Mela Kaminsky’ego, pojawiły się drobne czerwone plamki przypominające pęknięte naczynka krwionośne.
Choroba ta była naturalnym efektem zaabsorbowanego promieniowania w jednostkach większych niż cztery Greje.
Nazywała się skaza krwotoczna.