Выбрать главу

116

Trzy dni dzieliły Blaina i Ochłapa od zaszycia się w mroku prowadzącej do Krypty 13 jaskini. Obaj czuli się fatalnie i obaj mieli krwawe biegunki. Biegunce było najwyraźniej wszystko jedno, Blaine, Ochłap, pełen liberalizm i równouprawnienie. Do tego znaczna część karku, pleców i kończyn górnych Blaina, oraz pośladków, została spowita gremialnie pękającymi naczynkami krwionośnymi. Ochłap, porastający wypadającą gdzieniegdzie sierścią, również cierpiał na skazę krwotoczną. Były momenty, kiedy dwaj przyjaciele nie mogli iść dalej, a wszystko, czego pragnęli, to cień, zaszycie się gdzieś pod ziemią i duży zapas lodowatej, krystalicznie czystej wody.

Czcze marzenia. Blaine jako bardziej inteligentny i samoświadomy z czołgającej się przez pustynię dwójki wiedział, że jedyny ratunek leży w gabinecie lekarskim Krypty.

Dwa dni przed dotarciem do celu, było już bardzo, bardzo źle. Jak na ironię, przewrotny los postanowił jednak obdarzyć chłopaków swym szczerym i rozbrajającym uśmiechem.

Ironia ta przypominała wygranie pół miliarda dolarów w amerykańskiej loterii PowerBall przez znajdującego się w ostatnim stadium nieuleczalnego raka, dziewięćdziesięciu letniego mężczyznę, który całe życie spędził pośród należącej do północnego Maine grupy społecznej określanej z przekąsem jako: biała biedota.

117

Na środku pustyni, na ugładzonym przez wpijające się w glebę deszcze i wiejące zewsząd odwieczne wiatry, leżała przewrócona na lewy bok ciężarówka. Ciężarówkę doszczętnie już przeżarła rdza. Jej zawieszenie i podwodzie przypominało solidne złoże zanieczyszczonej miedzi, zaś opony roztopiły się pod wpływem kwaśnych deszczy. Jeden z boków eksplodował rozsadzając karoserię od wewnątrz, zaś spłowiały czerwony napis na prawym boku blaszanej plandeki i z tyłu, gdzie roleta klapy została uniesiona mniej więcej na jedną trzecią wysokości, układał się w słowa, które napromieniowany Blaine z trudem próbował rozszyfrować.

- Nuu…

- Nuuu…

Ochłap spojrzał na swojego pana mglistymi oczami. Nie potrafił czytać. Węch wciąż miał jednak dobry lecz nic, co znajdowało się w środku przewróconej groteskowo ciężarówki w uślizgu, nie zajmowało jego uwagi.

Ostatnimi czasy niewiele już zajmowało uwagę Ochłapa. Od wizyty w tym cholernym mieście pełnym trupów, sam czuł się jak trup i gdzieś w głębi swojego psiego umysłu narastał w nim lęk, że jeśli szybko nie wydarzy się coś równoważącego szalę, przyjdzie mu dokończyć żywota na tym parszywym świecie; pośród surowych, bezwzględnych piasków pustyni.

- To chyba ciężarówka dostawcza, Ochłapku. Wygląda na to, że przewozili w niej Nuka-Colę.

Ochłap nie okazał entuzjazmu swojego pana.

Blaine natomiast, chwiejnym, rachitycznym krokiem stawiającego pierwsze kroki niemowlaka, zbliżył się do przeżartej przez rdzę tylnej rolety magazynowej.

Bezwiednie i bezwolnie kopnął drewnianą, połamaną w wielu miejscach skrzynię. Odleciała upadając na piasek z cichym trzaskiem jak sflaczała ośmiornica. Wykonała trzy obroty wokół własnej osi i znieruchomiała.

Blaine wgramolił się do środka i zaczął grasować między stertami takich samych skrzynek, jak ta, którą posłał przed chwilą w powietrze. Po chwili wychynął na zewnątrz i z przerażająco apatycznym uśmiechem na twarzy, oznajmił:

- Wiesz, Ochłap, nie uwierzysz. Po prostu w to nie uwierzysz…

118

Wiecie na czym polegała sarkastyczna zagrywka losu? Wcale nie na tym, że Ochłap był chorym psem, który nie potrafił czytać i szczerze mówiąc zupełnie nie pojmował idei pieniądza. Również nie na tym, iż Blaine został poddany takiej dawce promieniowania, która zwaliła by z nóg słonia, a mimo to wciąż szedł zmierzając do celu i tuż przed sromotnym końcem, znalazł lekko ponad dwadzieścia tysięcy świetnie zachowanych kapsli po Nuka-Coli.

Nie, gorzka ironia przeznaczenia polegała na tym, iż tuż za przewróconą na bok ciężarówko, sterczał kikut wyschniętej, dawno już umarłej jabłoni. Wokół tej jabłoni ziemia była dziwnie spulchniona i wybrzuszona w czterech miejscach. Zupełnie, jakby ktoś wykopał niedawno cztery świeże groby, usypując z nich niewielkie kopczyki…

119

Blaine wyzuty z sił niczym chory na tężyczkę, pakował swoje dwadzieścia tysięcy kapsli do wora. Ochłap siedział z kuprem na ziemi i spoglądał na swojego pana. Miał dziwne wrażenie, że pomimo „pięknej” pogody, otacza go jakaś niepokojąca, złośliwa mgła gęstniejąca z każdą chwilą.

Naturalnie pod wpływem choroby popromiennej, wzrok Ochłapa pogarszał się. Słuch – tak jak wspominaliśmy wcześniej – był jednak na tyle ostry i wyczulony, że kiedy pierwszy z czterech usypanych pod wyschniętą jabłonią kopczyków, poruszył się, pies nadstawił uszu i zaalarmował swojego pana.

Pod wpływem ustawicznego, niekończącego się lamentowania Ochłapa, Blaine wyległ na zewnątrz. Z ramienia zwisał mu brezentowy plecak, zaś trzymany w ręce parciany wór z konopi (skąd na pustyni zjedzonej przez atom wytrzaśnięto konopny worek!?) wyginał się do dołu pod naporem wyściełającej go od wewnątrz zawartości.

Pierwszy radskorpion zaczajał się właśnie na swoją ofiarę od niewidocznej strony maski ciężarówki.

120

- Ochłap, na siedem piekieł! Co się stało?! Oszczędzaj energię. Przecież…

Jednak Ochłap rozszczekał się teraz na dobre. Warczał, kąsał powietrze, a resztki porastającej go sierści postawił na sztorc, jakby przez jego ciało przepływała wysoka wiązka energii elektrycznej.

Blaine zreflektował się w porę, uznając, że coś jest bardzo nie tak. Chwycił Pogromcę Arbuzów i skierował lufę w stronę dachu (czyli tak jakby bakburty leżącej na boku ciężarówki).

Kiedy w polu widzenia ujrzał szarżującego północnoamerykańskiego skorpiona cesarskiego, odruchowo pociągnął za spust.

Pięciokrotnie.

Bang-bang-bang-bang-bang!

Wewnątrz przyczepy rozszedł się zapach bezdymnego prochu strzelniczego. Kleszcze brązowego porośniętego niczym ghule drewnem, chityną radskorpiona podrygiwały jeszcze przez chwilę za sprawą pośmiertnych spazmów nerwowych.

Odrażające, wzdrygające klekotanie przeszywało powietrze. Łeb potwora, dzięki Bogu, zamienił się w wyglądającą jak ścięty budyń waniliowy papkę.

Blaine odetchnął z ulgą. Za sprawą odrzutu bolały go ręce i stawy łokciowe. Od kiedy opuścili to zafajdane Bakersfield, bolało go prawie wszystko, łącznie z pieprzonymi paznokciami i włosami.

Ochłap ujadał dalej.

Blaine ostrożnie wyszedł na zewnątrz i stanął mocno się opierając na spękanym, przypominającym wysuszoną glinę piasku.

Trzy pozostałe kopczyki zaczęły drgać, a żądne zemsty za Królową Matkę radskorpiony, jeden po drugim otaczały wykopyrtnięty pojazd.

Blaine, który pomimo znalezienia niewyobrażalnej wręcz fortuny, miał tego dnia obrzydliwie zadziorny i po prostu zły humor, posłał je wszystkie z powrotem tam, skąd przyszły.

Kiedy trzy masywne, wyglądające jak krewetki giganty maszkary leżały do góry nogami, podrygując konwulsyjnie swoimi podgiętymi do środka odnóżami, Blaine osunął się na ziemię i oddychając ciężko w cieniu ciężarówki, poczuł się bardzo, bardzo zmęczony, zaś świat, cóż świat zdawał się być już bardziej efemerycznym snem, niż twardą, fizyczną rzeczywistością…

Rozdział 11

Krypta 13

120

Blaine i Ochłap umierali. Dziesięciodniowa wędrówka zajęła im nieco ponad trzy tygodnie. Były to najstraszniejsze trzy tygodnie w ich życiu, kiedy za sprawą promieniowania zostali zmuszeni do wyszukiwania dziur, rozpadlin i nor za dnia, zaś podczas osłaniającej ich nocy, próbowali nadrabiać stracony czas.

Ostatnie pięć dni było istną tragedią. Ochłap stracił prawie całą sierść, przypominając teraz bardziej kanadyjskiego kota bezwłosego, niż psa. Oczy zaszły mu bielmem. Praktycznie nic już nie widział, a język spuchł i pokrył się pękającymi, żółtymi wrzodami, z których sączyła się karmazynowa ropa. Z każdego otworu jego ciała płynęła krew. Blaine uporczywie faszerował psa środkami leczniczymi.

Chłopak czuł się nieco lepiej. Jego wzrok nie został uszkodzony, ale język nie wyglądał lepiej niż ten należący do czworonożnego towarzysza. Skaza krwotoczna osiągnęła swoje apogeum dwa dni temu i teraz Blaine wyglądał jakby pokąsało go stado nienażartych pluskiew. Od stóp do głów pokryty był małymi wiśniowymi kropeczkami.