Выбрать главу

Boris Akunin

Fantastyka

Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech

Tytuł oryginału: Фантастика

I Dar przypadkowy

Rozdział pierwszy

Wypadek o znaczeniu lokalnym

Gdyby to się zdarzyło dekadę później, w łasej na „czarne” wiadomości epoce kapitalizmu, o tragedii doniosłyby natychmiast wszystkie gazety i stacje telewizyjne. Ale radzieckie środki masowego przekazu nie miały zwyczaju niepokoić obywateli drobiazgami. Pod względem liczby ofiar wypadek miał „znaczenie lokalne”, dlatego milczał o nim program telewizyjny „Czas” i główne organy prasowe. Z centralnych gazet jedynie tygodnik milicji drogowej „O bezpieczeństwo ruchu” zamieścił na ostatniej stronie w rubryce „Kronika wypadków” krótką notkę.

OBWÓD MOSKIEWSKI, REJON BASMANOWSKI. 10 maja. Na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej autobus linii podmiejskich wypadł na zakręcie z trasy i uległ rozbiciu. Są ofiary w ludziach. Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że przyczyną wypadku był poważny błąd kierowcy, który nie opanował pojazdu.

Obwodowej gazecie „Sztandar Leninowski” specjalną uchwałą biura komitetu obwodowego pozwolono dać dziesięć linijek petitem. Co prawda razem z nagłówkiem.

Podnieść poziom wyszkolenia

Na zebraniu aktywu gospodarczego organizacji partyjnej zakładów Mosobwspołsamtrans rozpatrzona została sprawa niedawnej katastrofy autobusu podmiejskiego linii 685 (Zwienigorod – stacja Pierchuszkowo), której skutkiem były ofiary w ludziach. Członkowie partii zażądali od kierownictwa zakładów, by podjęło starania mające na celu podniesienie poziomu wyszkolenia kierowców. Postanowiono zorganizować na wszystkich trasach Miesiąc Bezpieczeństwa Ruchu.

I tylko rejonowa „Basmanowska Prawda” wydrukowała dosyć szczegółowy opis tego, co się stało. Nie można było zresztą postąpić inaczej, bo o wydarzeniu mówiono w całym rejonie, a w dodatku opowiadano różne bzdury: że autobus wjechał rzekomo na pełnym gazie w kolumnę marszową Dywizji Tamańskiej, rozbił się o stalowe opancerzenie, a zginąć miało prawie stu pasażerów.

Żeby w zarodku stłumić rozprzestrzenianie się plotek rzucających cień na honor czołgistów z dywizji gwardyjskiej, odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru (którzy faktycznie owego dnia odbywali manewry, ale w całkiem innym miejscu), redakcja podjęła śmiałą decyzję: przydzieliła drażliwemu społecznie materiałowi całe pół szpalty na drugiej stronie. Zamierzano przy tym jednak przenieść akcent z negatywów na pozytywy, tak by artykuł, pomimo tragicznej treści, nie miał pesymistycznego wydźwięku, głosił natomiast afirmację życia.

Trzeba przyznać, że to się udało.

W czepku urodzeni

Majowy wieczór był rześki i pogodny, nad brzegami rzeki Moskwy snuła się leciutka, zwiewna mgła. Piękny dzień zbliżał się do końca; światełka zapalające się w oknach wiejskich domów i dacz stwarzały nastrój przytulności. Nic nie zapowiadało nieszczęścia. Podmiejski autobus pracowicie wzbijał tumany pyłu na Kolinej Górze, jadąc w stronę Szosy Rublowsko-Uspienskiej. Ludzi było niewielu – w sobotę główny strumień pasażerów, jak wiadomo, kieruje się ze stolicy w stronę obwodu, a nie na odwrót. Sosny na sławnym osiedlu luminarzy nauki i sztuki spokojnie szumiały nad pustą szosą, wzmagając senną atmosferę. Natura spała, spał sosnowy bór, pasażerom również opadały głowy. Kto wie, może i trzydziestoośmioletni Sz., kierowca autobusu, zdrzemnął się na chwilę na swoim fotelu. Tak czy owak, temu, co się stało, zapobiec już nie można. Na ostrym zakręcie wielotonowy pojazd zniosło na przeciwny pas… Specjaliści spróbowali odtworzyć przebieg zdarzenia. Sądząc po śladach hamowania, tym żałobnym zawijasie, który pozostał na asfalcie, pojazd musiało znieść najpierw w lewo, a potem gwałtownie rzuciło go w prawo. Oto rekonstrukcja zdarzenia, dokonana przez sztab dochodzeniowy, w którego skład weszli najbardziej doświadczeni funkcjonariusze prokuratury i pracownicy inspekcji drogowej. Do wypadku doszło wskutek tragicznego splotu dwóch czynników. Po pierwsze, nieuwagi kierowcy, który próbując się utrzymać na nawierzchni, zmuszony był uciec się do gwałtownego hamowania. Po drugie, leżącego w poprzek drogi kloca. Zablokowane przednie koła najechały na przeszkodę, wskutek czego autobus dosłownie stanął dęba i sam zmiażdżył się własnym ciężarem. Co prawda kloc drewna znaleziono nie na drodze, ale w rowie, piętnaście metrów od miejsca wypadku, eksperci jednak zakładają, że został odrzucony siłą uderzenia. W zasadzie wszystkie dziewiętnaście osób, które znajdowały się się w zmasakrowanym autobusie, powinny były zginąć. Wydarzył się jednak prawdziwy cud! Dwaj młodzi pasażerowie, który zajmowali tylne siedzenia, R., uczeń dziesiątej klasy, i S., uczeń technikum, wyszli cało z wypadku. I to nie tylko przeżyli, ale w dosłownym sensie wyszli cało! Obaj chłopcy oczywiście znajdują się w stanie szoku, ale lekarze naszego szpitala rejonowego im. Siemaszki, którzy gruntownie ich zbadali, zapewniają stanowczo, że nie odnieśli oni poważniejszych obrażeń. W dawnych czasach o takich szczęściarzach powiedziano by „w czepku urodzeni”. My jednak powiemy inaczej: „Chłopcy, urodziliście się jakby po raz drugi. Czeka was piękne, ciekawe życie. Warto, abyście przeżyli je godnie”.

Korespondent nic nie skłamał i nie przekręcił – uczciwie opisał wszystko, czego dowiedział się w sztabie dochodzeniowym. Może poza jedną, drugorzędną okolicznością, która wytworzyłaby tylko niepotrzebny zamęt w głowach czytelników. Chodzi o to, że w sprawie sławetnego kloca eksperci mieli poważne wątpliwości. Po pierwsze, kloc był cały, nie nosił żadnych śladów uszkodzeń, a po drugie, sądząc po warstwie kurzu, musiał leżeć w rowie przynajmniej kilka godzin. Ekipa dochodzeniowa nie potrafiła jednak przedstawić żadnej innej, choćby trochę wiarygodnej wersji zdarzenia, a kierownictwo, jak to kierownictwo, nalegało na szybkie ustalenie przyczyn. Dlatego też winę za „wypadek drogowy, który pociągnął za sobą śmierć dwóch lub więcej osób”, przypisano niememu drzewu oraz równie milczącemu kierowcy Sz., którego zdeformowane szczątki w tym czasie spoczywały już na cmentarzu w Basmanowie.

Nikt zatem się nie dowiedział, co naprawdę stało się wieczorem 10 maja 1980 roku na drugim kilometrze Szosy Kolinogórskiej.

R., uczeń dziesiątej klasy

Rob nie czuł zimna, dopóki kluczył między wysokimi płotami, szukając najpierw szosy, a potem przystanku autobusowego. Trzy drinki (prawdziwa whisky z prawdziwą wodą sodową) jeszcze nie wywietrzały z głowy, poza tym marsz go rozgrzewał. No i oczywiście nerwy robiły swoje.

Roba trzęsło ze złości i z poczucia krzywdy; to już krewa, kanał, kompletny syf, do budy lepiej nie chodzić. A zostało mu jeszcze trzy tygodnie nauki, i potem tylko egzaminy. A może skończyć ze sobą? Nie, bez kitu. Tak czy siak, jest po wszystkim, koniec, po takim wstydzie. Żeby chociaż zepsuć gnojkom bal maturalny. Nazamawiali u starych włoskich garniturów, naszyli sukienek u Stawy Zajcewa. Będziecie chodzili w czerni, a może ktoś nawet zapłacze, mściwie rozmyślał Rob, wpatrując się w zardzewiałą tabliczkę z rozkładem jazdy. Ostatni autobus o 22.45, teraz jest za dwadzieścia jedenasta. Przynajmniej tym razem miał szczęście.

Ale minęło pół godziny i stało się jasne, że rozkład jest zupełnie fikcyjny, z rzeczywistością nie ma żadnego związku. Ostatni autobus albo już przejechał, albo w ogóle nie pojedzie.

Rob spróbował złapać okazję i niepewnie uniósł kciuk – zachodnim zwyczajem – ale samochodów było mało i oczywiście żaden się nie zatrzymał. A potem droga w ogóle opustoszała. W górze sosny i czarne niebo, wokoło szare parkany. I zimno, kurde mol, jak zimno!