– W tej sprawie różnimy się z Zachodem – spokojnie wyjaśnił pułkownik. – Nasze kierownictwo uważa, że nie ma sensu wzbudzać paniki. Są kompetentne organy, niech one się tym zajmują, a po co niepotrzebnie denerwować obywateli. Na Zachodzie natomiast działają inaczej. Już od trzydziestu lat po cichu pracują nad tym, by w skali masowej ludzie uświadomili sobie pozaziemskie niebezpieczeństwo. Czyż nie widzicie, ile w Hollywood kręci się filmów na ten temat? Amerykanie uważają, że to pomoże ludzkości uniknąć szoku psychicznego. No, nie wiem, pożyjemy, zobaczymy…
Spojrzał na zegarek.
– To wszystko, panowie. Mój czas się kończy. Musicie pozbierać myśli, zanim każdy z was podejmie decyzję.
Dronow wybuchnął:
– Decyzję, decyzję, ale jaką decyzję?
– O tym porozmawia z wami dyrektor. – Wasiljew uroczyście podniósł palec. – Osobiście.
– Kiedy?
– Tego nie umiem powiedzieć. To człowiek bardzo zajęty. Jeśli chcecie, pospacerujcie po terenie, u nas jest bardzo ładnie. I stołówka doskonała. Jak w komunizmie – wszystko jest, i to bezpłatnie.
– Stop! – Darnowski się nasrożył. – Mówił pan, że jesteśmy wolni i możemy iść, gdzie chcemy, a teraz „pospacerujcie po terenie”…
– Możecie iść do domu albo dokąd macie ochotę. Dyrektor sam panów znajdzie. Tylko Marianna Igorjewna będzie musiała przez pewien czas tu pozostać.
Jako zakładniczka, zrozumiał Robert. Pogrzebali nam w mózgach i teraz dobrze wiedzą, że bez niej nigdzie się nie ruszymy.
– A to po co? – Dronow wstał z fotela z bojową miną.
– Wiem, o czym panowie pomyśleli. – Pułkownik westchnął z wyrazem urażonej godności. – Marianna Igorjewna też jest absolutnie wolna. Ale widzicie, w jakim stanie się znajduje. Musi przejść kurs rehabilitacji – to trzy, cztery dni, góra pięć. Wolno wam ją odwiedzać, kiedy chcecie. Można byłoby zatrzymać ją w łóżku i w domowych warunkach, ale… – Taktownie zniżył głos. – Jeśli się orientuję, problem jest nadal otwarty. W czyich domowych warunkach ma przebywać? To nie moja sprawa i nie śmiem się wtrącać, ale jako człowiek starszy i ze sporym doświadczeniem pozwolę sobie dać wam radę. Pozwólcie, żeby Marianna Igorjewna sama dokonała wyboru. Tak będzie najlepiej.
Byli współpracownicy popatrzyli na siebie i szczęki obu złowrogo się zacisnęły.
– Poczekam tutaj, aż się obudzi – rzekł twardo Robert.
– I ja – podchwycił Dronow. – A potem się zobaczy.
– Proszę bardzo. – Zmęczony Aleksander Aleksandrowicz przetarł oczy. – Tymczasem pójdę do siebie do gabinetu, popracuję. Nie żegnam się, bo się jeszcze zobaczymy.
Kiedy wyszedł, w pokoju zapadła absolutna cisza, słychać było tylko równy oddech śpiącej Anny.
– Porozmawiamy? – szepnął Dronow.
Robert pokazał na ściany: nie tutaj.
Siergiej kiwnął głową.
– Chodźmy na dwór, zapalimy i obgadamy sprawę.
Otworzył okno, zręcznie przeskoczył przez parapet. Robert ze stęknięciem podążył w jego ślady.
Już z tamtej strony okna obaj, nie umawiając się, spojrzeli na dziewczynę w fotelu.
– Jak sama, to sama – powiedział Robert. – Tak będzie uczciwie. Zgadzasz się? Obaj wiemy, jak jest bez niej, ale dajmy sobie teraz słowo, po męsku. Jeśli wybierze mnie – zwijasz się. Na amen, bez gadania. I ja tak samo. Chociaż według mnie lepiej się wtedy powiesić.
– Tylko bez twoich hipnotycznych sztuczek – zjeżył się Dronow.
– Hipnotyzować nie umiem. Gdybym umiał, chodziłbyś u mnie na łańcuchu jak tresowany niedźwiedź. To co? Umowa czy wolnoamerykanka?
Dronow zamknął oczy; widocznie nie bardzo wierzył w tę atropinę. Pomyślał. Przytaknął ruchem głowy.
– Dobra.
Uścisnęli sobie ręce. Chociaż Robert wierzył w zwycięstwo, mimo wszystko na moment stracił oddech.
Dookoła nie było żywej duszy. Nad klombami fruwały motyle; starannie wytyczone ścieżki posypane były żółtym piaskiem. Rzeczywiście sanatorium, co tu mówić.
Teraz, kiedy najważniejsze zostało ustalone, musieli zmienić temat.
– Czego od nas chcą, jak myślisz?
Siergiej wzruszył ramionami.
– To jasne. Chcą przerzucić nas do tych Migrantów jako podwójnych agentów.
– Co, uwierzyłeś w tę bujdę? – Darnowski uśmiechnął się, mrużąc oczy. Od światła bolały go rozszerzone źrenice.
– Przecież to odpowiedzialny pracownik KGB! – zdumiał się Dronow. – Z najtajniejszego wydziału! Nawet Iwan Pantelejewicz spasował. Tacy ludzie nie będą zgrywać głupków.
– W tajnych służbach psychol siedzi na psycholu i psycholem pogania. Im tajniej, tym bardziej są pieprznięci. Jacy przybysze z innych planet? Nikt nie widział, skąd przylatują, nie wiadomo, czego chcą – też mi coś, same hipotezy. A przy okazji cała sfora dostaje niesamowitą kasę, może bezkarnie łapać ludzi i robić im wodę z mózgu. Prawo mają w dupie, robią, co chcą, bo ojczyzna pozwala. Kilku chytrych skurwysynów z różnych krajów, z wielkimi gwiazdami na pagonach, wymyśliło ten pic, żeby trzymać cały świat za gardło. Planeta w niebezpieczeństwie! Zbawiciele ludzkości, macie carte blanche. A wszystko dlatego, że na świecie pełno jest ludzi, którzy chętnie wierzą w spiski, tajne zmowy i podstępnych wrogów. Przecież na tym opierają się te wszystkie CIA, KGB i inne Intelligence Service. Sierioża, przynajmniej ty nie wariuj.
– A Dar, twój i mój? Skąd się wziął według ciebie?
– Mało jest na świecie niezbadanych zjawisk? Może to skutek śmierci klinicznej?
– A Biały Słup?
– Halucynacja. Albo jakiś piorun kulisty o nietypowej konfiguracji. Nie wiem! Ten Wasiljew mówi, że Anna była na szosie i wszystko widziała. Ale o żadnym Białym Słupie mi nie mówiła.
– Jak mogła mówić, kiedy jest niema?
– To dla ciebie jest niema!
Stanęli naprzeciwko siebie, każdy gotowy do skoku.
– To ją jednak hipnotyzowałeś, gnoju! – wychrypiał blady Dronow. – Ja ci gardło za nią przegryzę.
Rzucił krótkie spojrzenie przez okno i nagle się rozpromienił.
– Obudziła się!
Robert też się obudził, ale nic nie zobaczył – tylko niejasne zarysy.
A Dronow już się gramolił na parapet. Padł na kolana, chwycił jej dłonie i jeszcze, drań, zaczął je całować.
– Jak się czujesz, kochana? Lepiej ci, słoneczko? – przemawiał jak do dziecka; ona pozwalała ślinić sobie palce, ale patrzyła tymczasem na Roberta, twarzą w twarz!
Całującemu skinęła głową, pogłaskała go po włosach, a ten triumfalnie obejrzał się na Darnowskiego: no i co?
Niech się cieszy. Za to Robert prowadził z nią rozmowę.
Ci ludzie to niebezpieczni wariaci. Wyciągnę cię stąd.
Nie, nie są szaleni. Stary mówił prawdę. Ci, których nazywa Migrantami, naprawdę istnieją. To oni uratowali nam życie i zostawili podarki na pamiątkę.
Robert wstrząśnięty zaczął mrugać oczami. Annie musiał uwierzyć.
To znaczy, że niebezpieczeństwo dla Ziemi rzeczywiście istnieje?
Tego nie wiem. Stary wierzy w to, co mówi, ale on jest zły, tylko udaje dobrego. A u złych ludzi nawet prawda jest zła. Ciągle tylko o ludzkości i o ludzkości, a żadnej ludzkości nie ma. Jesteś ty, jestem ja, każdy człowiek osobno. Jeden człowiek jest wart tyle samo, co pozostałe miliardy ludzi. A dla starego jeden człowiek nic nie znaczy. On widzi las, ale nie widzi drzew.
Nie rozumiem cię. - Robertowi kręciło się w głowie. – To Biała Kolumna była? Widziałaś ją?