Выбрать главу

A chuja wsadzicie mnie do Buzykina!

Kastalety też się uspokoiły, wystukiwały już nie „toko tak”, ale poprzednie niespieszne „to tak, to tak”.

Uff!

Teraz trzeba było się zastanowić, dokąd iść.

Chyba do domu. Ubrać się normalnie i dać dyla, zanim przyjedzie sanitarka zabrać go do czubków.

Ale w domu jest ojczym.

To co robić?

Nagle Szary przypomniał sobie, że w autobusie, na chwilę przed katastrofą, przyszła mu do głowy myśclass="underline" poprosić Müllera, żeby nastraszył Rożnowa i dał gadzinie po ryju.

Czas był odpowiedni: trzecia. Chłopaki na pewno już ciągną do kotłowni, gdzie sonderkommando ma stykówę, albo, jak kazał mówić Müller, sztab.

Ze szpitala do kotłowni jest niedaleko. Można tam nawet w majtkach się przekraść.

Obcina wyszła

Z początku wydało mu się, że wszystko gra. W sztabie zastał Gazera i Wowę, a wkrótce przyszedł sam Müller. I tak fajnie go powitali: podnosili oczy do góry, klepali po ramieniu, mówili, że teraz Szary, kurde, przeżyje sto lat, i tak dalej. Ale kiedy odwołał na bok gruppenführera i przedstawił sprawę, wszystko poszło w pizdu.

– Ty co, masz nierówno pod sufitem? – zdziwił się Müller. – A bo to mój interes szarpać się z twoim ojczymem? Za kogo mnie masz – Figaro tu, Figaro tam? Nie wciągaj kommanda w swoje domowe układy. To twoja broszka, nie moja.

Słuchając stukania za Chiny niechcących wylecieć z głowy kastaletów („to tak, to tak”), Szary smętnie patrzył na żelazny krzyż, wyglądający spod skórzanej kurtki Müllera. Gruppenführer chwalił się, że krzyż jest prawdziwy, ściągnięty rzekomo ze szkieletu Niemca znalezionego w lesie, na bagnach. Ale chyba zalewał. Jego ciotka pracuje w Mosfilmie i pewnie podwędziła z magazynu, tam mają różne mundury i blaszki.

– To gdzie ja pójdę? – cicho powiedział Szary. – W domu Rożnow chleje już któryś dzień. Szpital naśle gliniarzy, zawiozą mnie do psychicznych. A ja, sam widzisz, nie mam ani siana, ani łachów. I ani kopiejki. Mniej niż zero.

– Dobra, kopsnę ci piątkę, to się na razie przemelinujesz – okazał wspaniałomyślność gruppenführer.

A chłopaki jakoś go tam ubrali. Wowczik poszedł i przyniósł stare pepegi i koszulę. Gazer przytachał z garażu kombinezon ojca, cały czarny od smaru.

Szary się ubrał i znowu poszedł do Müllera. Nie miał ochoty się prosić, ale trzeba było. Opuścił głowę i jeszcze raz spróbował:

– Wiesz, żeby chociaż zgred cykora dostał, co? Powiedziałbyś mu coś takiego… „Jak jeszcze raz Szarego ruszysz, to ci kosę sprzedamy”. Wtedy na pewno w pory nawali. Dostanie trzęsiączki.

Gruppenführer nie odpowiedział. Wtedy Szary podniósł oczy i zobaczył, że samemu Müllerowi trzęsie się dolna warga – opadła i drży. Szef sonderkommanda patrzył gdzieś ponad ramieniem Dronowa.

Wtedy Szary zauważył, że ucichła i reszta sondziarzy, którzy byli w kotłowni. Gazer spochmurniał, a Wowczik mrugał oczami i zrobił się cały blady.

Szary się obejrzał i też zamrugał.

W drzwiach kotłowni stało czterech syczowskich: Arbuz, prawa ręka ich szefa, Baniaka, a z nim żołnierze. Jeden to Skok, drugi Bryka, a ksywy trzeciego Szary nie znał – zgarbiony, w ośmioklinowej cyklistówce, a łapy jak kleszcze zwisają mu, niczym małpie, prawie do kolan.

Mordy mieli wszyscy czterej takie, że Szaremu momentalnie zaczęły dygotać kolana.

– Co, sondy, w dupach się wam poprzewracało? – spytał Arbuz i splunął. – Obmyłeś frajera na betonówce, Müller? Czy cię Baniak nie ostrzegał: siedź cicho na swojej Kujbyszówce i nie leź, gdzie nie trzeba? I co, gdzie Kujbyszówka, a gdzie betonówka? Obcina wyszła, sam sobie możesz podziękować. Bo odpowiesz za to.

– Co ty mi tu lepisz? – Müller próbował trzymać fason. Przygryzł wargę, żeby nie drżała. – Jakiego frajera?

– Nie lej wody. Ty go robiłeś, nikt inny: blondyn w czarnym. Frajer poszedł na mendownię, do majora Jewdokimowa, i wyszczebiotał. Major wezwał Baniaka i mówi: o niczym nie wiem, betonówka to twój rejon. Oddajesz szmal i papiery, a jak nie, to sam wiesz. No więc tak, śmieciu. Papiery oddajesz, pięćdziesiąt pięć to samo. I jeszcze dwa razy po pięćdziesiąt pięć. Kara.

Wyszło na to, że pobity wujo poszedł i zakapował psom! Podstawił marnych sondziarzy samemu Baniakowi, hersztowi syczowskich, z którymi kto zacznie, ten już nie ma po co żyć.

Choć tamtych było czterech i sondziarzy też czterech, o walce nawet nie było co myśleć. Taki paker jak Arbuz sam by wszystkich załatwił, na leżąco wyciska sto osiemdziesiąt kilo, Szary widział to na własne oczy.

– A skąd ja tyle siana wezmę? – spuścił z tonu sondziarski gruppenführer. – Trzy razy po pięćdziesiąt pięć? Sto sześćdziesiąt pięć, kurna!

– A nie chcesz w…? – Gazer zacisnął pięści i ruszył bykiem na syczowców.

Arbuz nawet nie wyjął rąk z kieszeni, tylko dał Gazerowi potwornie mocnego i szybkiego kopa w krocze. Gazer zgiął się wpół.

A to baran! Przez niego teraz wszystkim połamią kości!

Ze strachu kastalety tkwiące w głowie Szarego zapomniały o „to tak” i dały po czaszce gęstym „toko tak, toko tak!”.

– Dalej, bić ich! – rozkazał Arbuz.

Szary chciał dać dyla do wyjścia, przeskoczyć między syczowskimi, ale źle obliczył i uderzył barkiem Arbuza. A już całkiem parszywie wyszło, że Arbuz zawadził o coś obcasem, czy jeszcze z jakiegoś innego powodu od tego uderzenia runął na wznak. I najwyraźniej solidnie pierdolnął głową o beton.

Szary dosłownie zamarł z przerażenia.

Trzeci z syczowskich byków, ten z nieznaną ksywką, powoli obrócił się do Szarego, wyszczerzył zęby i uniósł pięść z przerażającą powolnością.

Wtedy Szary pisnął, pchnął go w pierś, wyleciał jak strzała z kotłowni i jak nie da w długą przez podwórze! Szalony stukot kastaletów popędzał go niczym zająca.

Czyli teraz już miał przechlapane na całej linii.

Zostawił kolegów w biedzie – to raz.

Wariatkowo go ściga – to dwa.

No, a w domu – Rożnow.

Trzeba się wynosić z Basmanowa, pędzić, gdzie oczy poniosą. Dla Szarego nie ma już tutaj życia.

Ale do domu trzeba zajrzeć. Dokąd pojedzie ubrany jak strach na wróble, w wytłuszczonym kombinezonie? I skąd weźmie forsę? Müller jednak nie zdążył dać mu tej piątki. Chociaż trochę trzeba wyciągnąć od matki. No i pożegnać się.

Może Rożnow już się schlał i śpi?

Toko tak!

Ale i tutaj Szary miał pecha. Widać całe jego szczęście wyczerpało się w wypadku.

Nie mógł otworzyć domu kluczem, bo ten został w szpitalu, razem z ubraniem i dokumentami. Musiał zadzwonić.

Nie otworzyła matka, tylko Rożnow. Był w szarawarach, w wiszącej na plecach futbolówce. Szary od razu wyczuł, że ojczym osiągnął najgorszy etap pijackiego ciągu: nie może spać, jeść też nie, nawet płuca nie chcą wciągać tytoniu. Tylko chleje i szlag go trafia.

Jak Szary zobaczył u Rożnowa niezapalonego papierosa w kąciku ust, oczy w czerwonych żyłkach, liliową barwę policzków, to od razu zrozumiał, że po ptokach. I kastalety znowu przeszły na szybkość karabinu maszynowego.

– A-a-a-a-a-a, jeeeesteeeeś – zaśpiewał ojczym, szyderczo rozciągając sylaby – a pieeeprzyyyliiii, żee pooooood aaautooobuuus wpaaaadłeeeś. Chcieeeli mnieee naaaabrać? Rooożnooowaaaa niiikt nieeee naabieeerzee. Nooo, witaaamy gooościaaa, weejdź, młooodyyy człooowieeekuu!

Powoli, z lubością zaczął cofać prawą rękę, ściskając palce w pięść. Pewien był, drań, że Szary nigdzie nie ucieknie. Nie będzie śmiał ani uciec, ani nawet zasłonić się przed ciosem. Nie śpieszył się więc, rozkoszował zemstą.