Выбрать главу

Nie miała podstaw, aby mu nie wierzyć.

– W takim razie wyjaśnij mi, dlaczego Reggie ani trochę ci nie ufa.

Pierwsze krople deszczu zaszeleściły o liście nad ich głowami. Sara spojrzała w niebo, lecz w tej samej chwili lunęło na dobre. W ciągu paru sekund oboje przemokli do suchej nitki. Ulewa do tego stopnia przesłoniła widoczność, że Sara złapała Jeffreya za rękę, żeby nie zgubić się w lesie.

– Tędy! – zawołał, przekrzykując szum deszczu. Zaczął iść szybciej, a gdy niebo rozświetliła błyskawica, ruszył truchtem. Otaczające ich wysokie drzewa, które jeszcze przed chwilą wydawały się takie piękne, teraz przypominały gigantyczne, rozbłyskujące pochodnie, toteż i Sara przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć schronienie, zanim burza rozszaleje się na dobre.

Zrobiło się prawie ciemno. Bezradnie rozglądała się po niebie, kiedy Jeffrey przystanął i pociągnął ją w dół. Rozchylił grube zwisające pędy dzikiego wina, za którymi ukazały się stare przegniłe deski. Kiedy je odsunął, ujrzała ponadmetrowej szerokości mroczny wylot jaskini. Ze środka wionęło niemal lodowatym powietrzem. Pochylona ostrożnie, weszła do środka, usiłując cokolwiek dojrzeć. Pieczara była niska, nie mogła w niej stanąć na wyprostowanych nogach. Zgięta wpół, wyciągnęła przed siebie ręce, żeby namacać ewentualne przeszkody, lecz Jeffrey śmiało poprowadził ją w głąb. Poczuła tylko, że wolna przestrzeń wokół niej się poszerza, i po paru krokach mogła już iść wyprostowana. Mimo to nadal się garbiła i wciskała głowę w ramiona, z obawy, że się uderzy.

Z głębi pieczary dolatywał stłumiony szmer deszczu i wzmocnione przez echo rytmiczne pluskanie. Przez dziurawą zaporę z przegniłych desek i zasłonę z dzikiego wina przesączało się do środka trochę światła, ale i tak czuła się nieswojo. Nawet gdy oczy przywykły już do ciemności, nadal nie mogła dostrzec dna jaskini.

– Nic ci nie jest? – zapytał Jeffrey.

– W porządku – odparła, chociaż wstrząsnął nią dreszcz, i to wcale nie z chłodu. Wyciągnęła rękę w górę i oparła dłoń o skałę, czując, jak powoli ogarniają klaustrofobia.

– Boże, jak tu cuchnie – mruknął, zawracając w stronę wylotu.

Kopniakami wywalił parę desek, wpuszczając do środka trochę więcej światła, lecz i ono nie rozproszyło wiecznego mroku.

Sara zamrugała szybko, jakby nie wierzyła własnym oczom, gdy z boku ujrzała szeroką kanapę, będącą chyba tylnym siedzeniem z jakiegoś samochodu. Przez dziury w obiciu wyłaziły sprężyny i kawałki winylowej pianki. Przed kanapą stał wysłużony kawiarniany stolik z blatem obitym dookoła grubą konopną liną, w wielu miejscach powycieraną, jakby opierano o nią nogi. Jeffrey strzepnął jakieś śmieci z włosów, podszedł, usiadł na kanapie i sięgnął pod nią. Jego śmiech rozbrzmiał głucho, odbity od skał.

– No proszę, nadal tu są – rzekł, wyraźnie zadowolony.

Zbliżyła się do niego na krok, wciąż niepewnie czując się w ciemności. W zatęchłym powietrzu unosił się fetor zgnilizny i rozkładu. Przyszło jej do głowy, że jaskinia może być zamieszkana przez jakieś zwierzę, które właśnie wraca do legowiska, uciekając przed deszczem.

Jeffrey potarł zapałką o draskę i na chwilę zajaśniał płomyk, który szybko zgasł. On też musiał stać przygarbiony, nie mógł się w pełni wyprostować. Ale w przeciwieństwie do Sary czuł się tu całkiem swobodnie. Aż się poczuła zakłopotana, że obleciał ją strach. Nigdy dotąd nie bała się ciemności, lecz w ciasnej przestrzeni pieczary odczuwała coś, czego nawet nie potrafiła dokładnie określić.

Potarł drugą zapałką, lecz płomyk zgasł równie szybko, jak poprzednio.

– Pewnie zawilgotniały – mruknął.

– Nie podoba mi się tutaj – powiedziała mimowolnie Sara.

– Burza szybko przejdzie – rzekł, biorąc ją pod rękę, żeby podprowadzić do kanapy. – Nie bój się. Często przychodziliśmy tu po szkole.

– Po co? – zapytała, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że wszystko tu budzi w niej obrzydzenie.

Nawet gdy usiadła, nie uwolniła się od idiotycznego przeświadczenia, że skały na nią napierają. Pospiesznie złapała Jeffreya za rękę.

– Naprawdę nie ma się czego bać – powtórzył, wyczuwając jej lęk. Objął ją za ramiona i pocałował w skroń.

Przytuliła się do niego.

– Jak odnalazłeś tę jaskinię?

– Jesteśmy niedaleko kamieniołomów – rzekł. – Robert ją odkrył któregoś dnia, gdy szukaliśmy w lesie grotów strzał.

– Grotów?

– W tej okolicy mieszkało sporo Indian, najpierw z plemienia Creek, a potem Shawneesów. Nazywali tę dolinę Chalakagay. W kronikach de Soto jest wzmianka o indiańskim miasteczku założonym w początkach szesnastego wieku. – Zamilkł na chwilę. – Oczywiście po utworzeniu Stanów Zjednoczonych, w roku tysiąc osiemset trzydziestym szóstym, władze federalne wygnały stąd Indian na zachód. – Znowu urwał. – Wcale nie zależy mi na dzieciach, Saro.

Szum deszczu przybierał na sile, wypełniał jaskinię monotonnym szmerem, jakby setki mioteł zamiatały jej wnętrze.

– Prawdę mówiąc, nawet nie miałbym skąd zaczerpnąć wzorców do wychowywania dzieci. Poza tym, kto wie, jaki skutek przyniosłyby moje geny w następnym pokoleniu.

Przytknęła mu palce do warg.

– Lepiej opowiedz mi jeszcze coś o Indianach. Pocałował jej dłoń:

– Czyżbyś chciała usłyszeć bajkę na dobranoc? Zaśmiała się cicho, uprzytamniając sobie nagle, że mogłaby tak siedzieć przy nim w nieskończoność i słuchać jego głosu.

– Opowiedz – powtórzyła.

Zawahał się, jakby szukał w myślach tematu.

– Teraz tego nie widać, ale nawet tutaj jest pełno marmuru. Nie opłaca się go eksploatować, lecz skały są wszędzie poprzetykane białymi lśniącymi żyłkami. To dlatego jest tu tak zimno. Nie zmarzłaś?

– Nie, tylko przemokłam.

Przytulił ją mocniej do siebie. Oparła głowę na jego ramieniu, rozmyślając, że wszystko dobrze się skończy, jeśli tylko zdołają przetrwać razem do końca burzy.

– Wykradliśmy tę kanapę z samochodu odstawionego na złomowisko – ciągnął. – Opos pewnie do dzisiaj ma na tyłku ślady zębów psa, który pilnował placu. A stolik znaleźliśmy przy drodze, musiał wypaść z ciężarówki wywożącej śmieci. Taszczyliśmy go aż pięć kilometrów wzdłuż autostrady, żeby przynieść tutaj. – Zaśmiał się ironicznie. – Myśleliśmy, że to będzie fajne miejsce.

– Mogę się założyć, że potem przyciągałeś tu różne dziewczyny.

– Żartujesz? Za bardzo się bały pająków.

– Są tu pająki? – zapytała, prostując się gwałtownie.

– Tylko mi nie mów, że ty też się ich boisz.

– Boję się wszystkiego, co mogłoby mnie obleźć niepostrzeżenie. – Wstał z kanapy, więc dodała szybko: – Dokąd idziesz?

– Zaczekaj. – Oddalił się ostrożnie, sunąc dłonią po ścianie pieczary. – Trzymaliśmy tu puszkę po kawie… – Rozległ się brzęk metalu. – Aha, i ona wciąż tu jest. Opos zostawił w niej kiedyś zapałki dołączone w promocji do jakiegoś komiksu. Miały być impregnowane.

Sara podciągnęła pod siebie nogi i odchyliła się na oparcie kanapy. Natychmiast ogarnął ją bezpodstawny strach, że za chwilę ktoś albo coś złapie ją od tyłu.

– Już mam – powiedział Jeffrey.

Potarł zapałką i ta zapłonęła mocnym, stabilnym płomieniem. W jego lekko rozchybotanym blasku Sara dostrzegła w ręku Jeffreya krótką świeczkę. Płomyk zamigotał, toteż wstrzymała oddech, dopóki nie zajął się knot.

– Aż nie chce się wierzyć, że po tylu latach te zapałki dają się jeszcze zapalić.

W słabym świetle dostrzegła nagle jakąś ciemną sylwetkę za jego plecami. Serce skoczyło jej do gardła i tak gwałtownie wciągnęła powietrze, że Jeffrey aż podskoczył na miejscu i walnął głową w sklepienie jaskini.

Obejrzał się i wrzasnął:

– Jezus! Maria!

Skoczył w stronę wylotu, ale potknął się o nogę stolika i młócąc rękami powietrze, rozciągnął się jak długi na ziemi.

Sara w panice złapała świeczkę i choć poparzyła sobie palce gorącą stearyną, nie wypuściła jej z ręki, tylko osłoniła płomyk dłonią, żeby się jeszcze lepiej rozpalił. Serce tłukło jej się w piersi, jakby chciało się wyrwać na zewnątrz.

– Chryste… – mruknął Jeffrey, otrzepując spodnie z kurzu. – Co to jest, do jasnej cholery?!

Zmusiła się do tego, żeby wstać z kanapy i podejść bliżej szkieletu, który tak bardzo ich przeraził.