Выбрать главу

– Nie wiadomo nawet, czy to jej szkielet. – Szeryf odwrócił się do niego, jakby ta myśl przyniosła mu ulgę, i wyciągnął rękę po łańcuszek.

Jeffrey podał mu go i rzekł:

– Nosiła to stale. Wszyscy go widzieli.

– Owszem.

Hoss wyciągnął scyzoryk i wetknął czubek ostrza w rozcięcie wisiorka. Otworzył serduszko, przekręcił je na dłoni, po czym wyciągnął w kierunku Jeffreya. Wewnątrz znajdowały się nierówno wycięte nożyczkami i przyklejone do połówek serduszka zdjęcia dwójki dzieci. Na tym po lewej był umocowany kosmyk blond włosków z końcówkami związanymi kawałeczkiem grubej białej nitki.

– Dwójka zupełnie różnych dzieci – mruknął Jeffrey.

Jedno zdjęcie było kolorowe, drugie czarno-białe, lecz mimo to już na pierwszy rzut oka było widać, że dziecko na prawej fotografii ma kędzierzawe kruczoczarne włosy, natomiast to z lewej proste i jasne.

Hoss obrócił wisiorek do siebie i jeszcze raz spojrzał na zdjęcia. Westchnął ciężko, zamknął serduszko i wyciągnął rękę do Jeffreya.

– Zatrzymaj go na razie.

Nie miał na to ochoty, ale z ociąganiem wziął łańcuszek i schował do kieszeni.

– Kazałem Reggiemu zaczekać na wasz powrót do domu pogrzebowego – odezwał się Hoss.

– Po co?

– Powinieneś porozmawiać z Robertem.

– Dziś rano nie był zainteresowany rozmową.

– Ale teraz jest. Dzwonił do mnie, szukając ciebie.

– Sara została przy szkielecie w jaskini.

– Ja po nią pojadę.

– Na pewno nie popuści tej sprawy – powtórzył Jeffrey.

– Niby z jakiego powodu? – zapytał szeryf. – Przecież to mogą być szczątki jakiegoś włóczęgi, który schronił się tam na noc, ale przewrócił się i rozwalił sobie głowę. Mogło się wydarzyć wiele różnych rzeczy, prawda? – Kiedy Jeffrey nie odpowiadał, mruknął: – Przecież podobno nie masz nic do ukrycia.

Nadal milczał. W końcu obaj doskonale wiedzieli, że nie skłamał. Tyle że sprawy przybrały zły obrót i zaczęły się toczyć w takim tempie, iż nie mógł już za nimi nadążyć.

Hoss walnął go dłonią w plecy i rzekł:

– Czy kiedykolwiek dopuściłem, żeby stało ci się coś złego, synu?

Jeffrey pokręcił głową, myśląc, że ani trochę nie ułatwia mu to życia. A szeryf rzeczywiście nieraz udowodnił, że jest nawet gotów nagiąć prawo, byle tylko uchronić jego i Roberta przed kłopotami.

Hoss wyszczerzył zęby w uśmiechu, co mu się rzadko zdarzało, i mruknął:

– Wszystko będzie dobrze.

Otworzył drzwi, gestem nakazał Reggiemu wejść do środka, po czym zapytał Jeffreya:

– Co się stało z twoimi butami?

Jeffrey spojrzał na swoje bose stopy i pomyślał, że powinien brodzić teraz w złocistym piasku plaży na Florydzie, a jego jedynym zmartwieniem byłoby wcieranie olejku do opalania w każdy centymetr powierzchni skóry Sary, która zaśmiewałaby się z jego dowcipów i patrzyła na niego rozjaśnionym wzrokiem.

– Jaki rozmiar nosisz? – zapytał szeryf.

– Dziesiąty.

– Ja mam jedenaście i pół. – Spojrzał na swego zastępcę. – A ty?

Reggie speszył się wyraźnie, jakby jego odpowiedź mogła zakłócić miłą atmosferę.

– Dziewięć.

– To już lepiej weź moje. – Szeryf wyjął z kieszeni kluczyki od samochodu i rzucił je Reggiemu. – Przynieś z bagażnika moje zapasowe buty wędkarskie.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Buty cuchnęły, jakby szeryf brodził w nich po kostki w wypatroszonych rybich wnętrznościach. Wziąwszy pod uwagę liczbę zeschniętych łusek, jakie były do nich przyklejone, to wyjaśnienie wcale nie musiało być dalekie od prawdy. Miały grube i wysokie skórzane cholewy oraz żelazne wzmocnienia na czubkach, były ciężkie jak diabli i w ogóle nie przepuszczały powietrza. Jeffrey nawet nie musiał się dokładnie przyglądać, żeby od razu je znienawidzić. Gdyby to tylko było możliwe, pozostałby boso.

W młodości zawsze musiał nosić używane ciuchy i buty, najczęściej kupowane za grosze na kwartalnych wyprzedażach organizowanych przy kościele baptystów. Brzydził się nimi, toteż gdy tylko trochę podrósł, zaczął kraść, najczęściej w domu handlowym Belka w Opelika. Wyczekiwał, kiedy w stoisku z butami robił się tłok i sprzedawcy nie nadążali upilnować, kto wziął jaką parę do przymierzenia. Właśnie w ten sposób zdobył swoją pierwszą parę leżących na nim jak ulał miękkich czarnych pantofli wartych piętnaście dolarów. Wyszedł w nich ze sklepu dumny jak paw, choć o mało nie wywinął orła, bo nowiutkie podeszwy ślizgały się na wypolerowanych płytach marmuru, a serce waliło mu w piersi jak młotem, ale gdy nazajutrz pokazał się w nich w szkole, poczuł się tak, jakby wygrał milion na loterii.

W butach szeryfa czuł się natomiast tak, jakby miał nogi unieruchomione w dwóch masywnych blokach cementu, do tego żle wylanych, bo o półtora numeru za dużych, więc stopy się w nich ślizgały. Już po paru krokach poczuł, że robi mu się pęcherz na pięcie. W dodatku coś go uwierało w podbicie, jakby w środku pozostał kawałek oprawianej ryby.

Reggie powiózł go z powrotem przez miasto w takim samym żółwim tempie jak poprzednio, a nawet jeszcze wolniej, gdyż utknęli za traktorem i wlekli się za nim dobrych parę kilometrów. Opuścił umocowany przed szybą fotoradar, nastawił radio na stację nadającą muzykę country i prowadził, jedną ręką trzymając kierownicę, a drugą postukując w deskę rozdzielczą w rytm piosenki Hanka Williamsa.

Jeffrey raz i drugi zerknął na niego, odrywając na krótko wzrok od widniejącej w przodzie przełęczy Herd’s Gap, gdzie mieszkała matka Jessie. Reggie Ray był średniego wzrostu i raczej wątłej postury. Mógł mieć dwadzieścia pięć, najwyżej dwadzieścia sześć lat, mimo to ciemnoblond włosy nad czołem tworzyły już dość głębokie zakola, a nieco bardziej przylizany kosmyk na czubku głowy sugerował, że i tam zaczynają się przerzedzać. Wszystko wskazywało na to, że chłopak wyłysieje jeszcze przed czterdziestką.

Mimowolnie przeciągnął palcami po swojej głowie, myśląc, że jedyną dobrą rzeczą, jaką odziedziczył po ojcu, są gęste włosy. Nawet dobiegając sześćdziesiątki, Jimmy Tolliver wciąż miał gęstą, lekko falującą czuprynę jak w czasach nauki w szkole średniej. Zresztą, do dzisiaj utrzymywał fryzurę modną w tamtych latach, zaczesywał włosy gładko do tyłu. I w pasiastym więziennym stroju wyglądał jak statysta z któregoś filmu z Elvisem Presleyem.

– Co cię tak śmieszy? – zagadnął Reggie.

Dopiero teraz Jeffrey uzmysłowił sobie, że uśmiecha się na wspomnienie ojca, nie zamierzał jednak mówić o tym zastępcy szeryfa, zwłaszcza po krzywdzie, jaką Jimmy wyrządził rodzinie Rayów.

– Nic – mruknął.

– Te buty cuchną jak cholera – rzekł Reggie, opuszczając bardziej szybę. Do auta wdarło się powietrze jak z rozgrzanego pieca. – Co się stało z twoimi butami?

– Zostawiłem je Sarze – odparł, nie chcąc niczego więcej tłumaczyć.

– Zrobiła na mnie wrażenie bardzo miłej babki.

– Owszem – przyznał, po czym, chcąc jeszcze bardziej rozjątrzyć chłopaka, dodał: – Sam się zastanawiam, czemu jeszcze mnie nie rzuciła.

– Amen – podsumował Reggie.

Zsunął kapelusz na tył głowy, kiedy dotarli na szczyt wzniesienia. W oddali ujrzeli sylwetki ludzi krążących po polu golfowym wiejskiego klubu z Sylacaugi. Jeffrey kilka razy najmował się na pomocnika dla wytrawnych graczy, ale szybko znudziło go protekcjonalne traktowanie ze strony bogaczy. Poza tym w ogóle nie mógł pojąć idei tej gry. Jeśli już miałby spędzić kilka godzin na świeżym powietrzu, wolałby pobiegać czy wykonać trochę ćwiczeń rozwijających muskuły, niż uganiać się w śmiesznym elektrycznym samochodziku za małą białą piłeczką.

Reggie odchrząknął, nie ulegało wątpliwości, że chce o coś zapytać. Po chwili wydusił z siebie:

– Co się dzieje?

– Nie rozumiem.

– Dlaczego Robert chce z tobą rozmawiać? Postanowił odpowiedzieć szczerze, ale tylko dlatego, że Reggie i tak by mu nie uwierzył.

– Nie mam pojęcia.

– Aha – mruknął tamten sceptycznie. – Więc dlaczego Hoss kazał mi cię zawieźć, a nie pojechał sam?

To pytanie było trafione w punkt, tyle że Jeffrey nie zastanawiał się dotąd, dlaczego Hoss postanowił osobiście wybrać się po Sarę czekającą w jaskini. W normalnych okolicznościach szeryf na pewno pojechałby z nim na spotkanie z Robertem, a nie wyruszał pieszo przez las na poszukiwanie Sary. Może wykombinował, że zdoła jakoś odwieść ją od powziętego zamiaru. Pozostawało mu więc tylko życzyć szczęścia, które zapewne i tak nie mogłoby mu pomóc w osiągnięciu celu.