Pociągnął spory łyk piwa i mlasnął językiem, żeby wreszcie poczuć jego smak. Pomyślał o piekle, jakie musiał przejść Robert, kiedy Jessie poroniła. Tym bardziej zniechęcało go to do małżeństwa, w którym ciągle następowały jakieś zmiany, jedne powolne, inne bardzo gwałtowne. Kiedy jeszcze pełnił służbę patrolową, nienawidził wezwań do kłótni rodzinnych, bo prawie zawsze dawały o sobie znać silne więzy łączące małżonków, toteż natychmiast przestawali skakać sobie do oczu i razem obracali się przeciwko człowiekowi, który próbował ingerować w ich życie prywatne, to znaczy wezwanemu policjantowi. Mogli się wydzierać na siebie nawzajem i obsypywać najgorszymi epitetami, a chwilę później rzucali się pod koła radiowozu, byle tylko żadne z nich nie wylądowało w areszcie.
A dzieci dodatkowo komplikowały te współzależności. Podczas interwencji starał sieje odizolować w pierwszej kolejności. Było to jeszcze trudniejsze zadanie, gdyż większość dzieci wyczuwała intuicyjnie, że może jakoś pomóc rodzicom i ochoczo pakowała się w sam środek awantury. Zbyt często sam próbował rozdzielać rodziców, żeby nie wiedzieć z własnego doświadczenia, jak silne impulsy kierują dziećmi. Ale wiedział też, jak daremne są ich starania. Kiedy rozpoczynał służbę, nie mogło mu się przytrafić nic gorszego niż wezwanie do rodzinnej kłótni i widok dziecka z podbitym okiem albo rozciętą wargą, zanoszącego się płaczem w rogu pokoju. Nieraz przy takich okazjach udowadniał, że on również dysponuje wielką siłą, chociaż świetnie zdawał sobie sprawę, iż wyżywając się na brutalnym rodzicu, daje tylko upust bezsilnej wściekłości wywodzącej się z jego dzieciństwa. Dopiero po kilku latach uznał, że to jeden z największych przywilejów służby w policji.
Rzucił pustą butelkę do kosza i wyciągnął z opakowania następną. Nie chciało mu się iść do otwieracza, toteż odbił kapsel o kant lady, na której liczne zadrapania świadczyły, że właściciel sklepu postępuje tak samo.
Pociągnął tęgi łyk piwa, odchylając głowę daleko do tyłu, aż żołądek zaprotestował głośnym burczeniem. Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że od rana nic nie jadł, pominąwszy dwa kawałki smażonego boczku, które podkradł w kuchni Neli. Ale nie przejmował się tym specjalnie. Zamierzał opróżnić butelkę drugim haustem, kiedy usłyszał spuszczaną wodę w toalecie na tyłach.
– Cześć, Spryciarzu – rzucił Opos, wychodząc z łazienki i zapinając spodnie. Spojrzał na butelkę w jego ręku i dodał: – Śmiało, częstuj się do woli.
– Powinieneś się cieszyć, że tego nie zrobiłem. – Jeffrey stuknął palcem w klawisz kasy i wysunęła się szuflada ze starannie poukładanymi w przegródkach banknotami. – Przecież tu jest ze dwieście dolarów.
– Dwieście pięćdziesiąt trzy i osiemdziesiąt jeden centów – rzekł Opos, biorąc sobie także piwo. Otworzył butelkę o kant lady i upił łyczek.
Jeffrey dopił swoje, wyrzucił butelkę i sięgnął po następną. Opos spojrzał na leżące w koszu dwie puste butelki i cmoknął z niesmakiem.
– Pewnie już słyszałeś o Robercie? – zagadnął Jeffrey.
– Nie. A co się stało?
Jeffreyowi serce podeszło do gardła. Szybko pociągnął łyk piwa, chcąc jak najszybciej doprowadzić swój umysł do stanu, w którym nic już się nie będzie liczyło.
– Oddał się w ręce policji.
Opos o mało co się nie zachłysnął.
– Co?
– Jadę prosto z domu matki Jessie. Przyznał się do winy.
– Jakiej winy?
– Do zabicia człowieka.
– Luke’a Swana? – szepnął Opos. – Boże jedyny…
– Jessie go z nim zdradzała. Opos w osłupieniu pokręcił głową.
– Nie wierzę.
– Nie musisz mi wierzyć, możesz sam pogadać z Robertem. Powiedział, że nakrył ich w łóżku.
– Dlaczego miałaby go zdradzać?
– Bo jest zwykłą dziwką.
– Przestań. To naprawdę nie na miejscu…
– Co jest nie na miejscu? Prawda? – Jeffrey ponownie przechylił butelkę z piwem. – Jezu, ani trochę się nie zmieniłeś przez te lata.
– Dajże wreszcie spokój.
– Spójrz prawdzie w oczy. Zawsze tak postępowałeś. Chowałeś głowę w piasek, a gdy burza przeszła, wyskakiwałeś jak gdyby nigdy nic. – Szybko dopił piwo, witając z radością lekki szum w głowie, gdyż miał nadzieję, że pomoże mu uwolnić się od cierpienia. – Przyznał się też do zabicia Julii.
Opos rozdziawił usta i oparł się o ladę.
– To jakieś szaleństwo…
– Owszem. Całe to cholerne miasto nagle oszalało.
– Ty mu wierzysz?
Zaskoczyło go to pytanie, głównie dlatego, że Opos wcześniej niczego nie kwestionował.
– Nie. Ani trochę.
– Cholera…
Kiedy Jeffrey sięgnął po następną butelkę z otwartego opakowania, Opos złapał go za rękę i mruknął:
– Nie powinieneś trochę przyhamować?
– Już mam jedną matkę.
– To kolejny powód, żeby przystopować.
Nie zdążył się powstrzymać i huknął przyjaciela pięścią w szczękę. Nie trafił precyzyjnie, ale Opos i tak poleciał do tyłu, stracił równowagę i po drzwiach sejfu osunął się na ziemię.
– Zwariowałeś? – syknął bardziej zaskoczony niż rozzłoszczony. Wetknął sobie palec w usta, wyjął go i popatrzył na krew przemieszaną ze śliną. – Do cholery, Spryciarzu, omal nie wybiłeś mi zęba.
Jeffrey uniósł już pięść, żeby zadać drugi cios, ale powstrzymało go błagalne spojrzenie przyjaciela. Przypomniał sobie, że Opos nigdy nie oddaje. Nigdy się nie wścieka i nie wytyka mu, że postąpił żle.
Sięgnął tylko do kieszeni i wyciągnął garść drobnych
– Nie trzeba – wyseplenił Opos, odsuwając pieniądze. Krew z jego rozciętej wargi kapnęła na ladę. – To na mój koszt.
– Zawsze płacę za siebie – wycedził Jeffrey, rzucając resztę miedziaków na ladę. Wziął resztę butelek i ruszył do wyjścia.
– Posłuchaj, Spryciarzu, może cię odwiozę…
– Spieprzaj – burknął Jeffrey, odsuwając przyjaciela z drogi.
Opos ruszył za nim do drzwi i wyszedł na parking.
– Nie powinieneś prowadzić w takim stanie.
– Jakim? – zapytał, otwierając prawe drzwi półciężarówki Roberta. Postawił piwo na siedzeniu, po czym obszedł maskę, żeby zająć miejsce za kierownicą. Potknął się jednak o krawężnik i złapał lusterka, żeby nie upaść.
– Nie wygłupiaj się, Jeffrey – bąknął Opos.
Ale Jeffrey wdrapał się za kierownicę i zamrugał szybko, bo świat zaczynał mu się kołysać przed oczami. Wyjątkowo szybko uruchomił silnik, wrzucił wsteczny bieg i wycofał wóz z parkingu, w ostatniej chwili zakręciwszy gwałtownie kierownicą, żeby nie staranować dystrybutora stacji benzynowej.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Molly wdrapała się na prawe siedzenie karetki i obrzuciła Lenę krytycznym spojrzeniem.
– Nie mieli już ciaśniejszego stroju?
– Chyba nie – odparła Lena, zdając sobie sprawę, że pielęgniarka chce tylko pokryć zdenerwowanie. Jej też dłonie lepiły się od potu, a nerwy, zwykle wytrzymałe jak postronki, stopniowo zaczynały puszczać. Liczyła na to, że odzyska zimną krew po wejściu na komisariat. Należała do osób, które lubią stawić czoło zagrożeniom. W pełni rozumiała przyczynę tremy, ale po wyjściu na scenę musiała się jej błyskawicznie pozbyć.
Molly wzięła głębszy oddech, a gdy wypuściła powietrze, ramiona jej opadły i cała oklapła jak przekłuty balon. Kurczowo ścisnęła w garści końcówkę stetoskopu, który miała na szyi, i wycedziła:
– W porządku. Możemy jechać.
Lenie tak się trzęsły ręce, że nie mogła wcelować kluczykiem do stacyjki. Po kilku nieudanych próbach Molly wychyliła się z fotela i mruknęła:
– Daj. Ja to zrobię.
– To od urazów – bąknęła Lena, uruchamiając silnik. – Uszkodzenia nerwów.
– Bardzo ci to przeszkadza?
Przycisnęła lekko pedał gazu, żeby poczuć wibracje podłogi.
– Nie. Tylko czasami.
– Dostałaś skierowanie na fizykoterapię?
Nie mogła zrozumieć, dlaczego musi prowadzić tę idiotyczną rozmowę, wolała ją jednak ciągnąć, choćby dla zabicia czasu.
– Byłam na niej trzy miesiące – odparła. – Brałam kąpiele parafinowe, grałam w tenisa, wkładałam na czas różne klocki do otworów…
– To test sprawnościowy – wyjaśniła Molly ze wzrokiem utkwionym nieruchomo przed siebie.