Ta jednostka nie ma szczególnego powodu do pośpiechu. Ta jednostka zdecydowała się na szybkość ośmiu węzłów. Tyle wystarczy do powolnego, lecz dokładnego patrolowania morza. Przy tej prędkości odgłos przepływu wody wokół kadłuba nie zagłuszy dalekich dźwięków okrętu podwodnego będącego celem. Przy tej prędkości dźwięki generowane przez własny układ napędowy nie będą głośne. Powyżej sześćdziesięciu procent mocy reaktora ta jednostka musiałaby uruchomić główne pompy chłodziwa. Każda ma wielkość lodówki i jest głośna mimo ołowianych osłon dźwiękowych, czterowymiarowych podstaw wygłuszających i aktywnych hydrofonów wyciszających. I przy dużej szybkości odgłos pary wydostającej się ze zbiorników jest dość głośny, to samo dotyczy wysokich obrotów turbin napędowych. Nie ma wątpliwości. Lepiej płynąć wolniej.
Ta jednostka płynie meandrami na północny wschód, moduł sonarowy nieprzerwanie szuka i jest pod stałym nadzorem. Na razie niczego tu nie ma. Ale należy wierzyć, że coś się znajdzie. To duży ocean. Ta jednostka ma niewyczerpaną cierpliwość. Ta jednostka jest tutaj, na morzu, u siebie.
Ta jednostka o różnych porach, co osiem godzin, podchodzi na głębokość peryskopową. Właśnie nadszedł czas, by to uczynić. Ta jednostka już płynie wolno, więc przed manewrem sprawdza stożek ciszy za rufą. Żadnych bliskich kontaktów sonarowych. Ta jednostka przyspiesza do dwunastu węzłów i wznosi się pod kątem dziesięciu stopni. Po kilku minutach ta jednostka osiąga głębokość czterdziestu pięciu metrów. To wystarczająco płytko, żeby znaleźć się tuż ponad warstwą termiczną, gdzie ta jednostka lepiej słyszy dźwięki żeglugi blisko powierzchni. To również wystarczająco głęboko, by supertankowiec nie przeciął tej jednostki na pół, gdyż przy pełnym ładunku tankowce mają zanurzenie trzydziestu metrów – od powierzchni do kila. Wielkie są te tankowce. I cichsze od żaglówki, bo ta cała ropa tłumi dźwięki śruby, kiedy tankowiec płynie na wprost. Ta jednostka znów sprawdza stożek ciszy na głębokości czterdziestu pięciu metrów, ale morze jest puste. Ta jednostka wznosi się pod kątem dziesięciu stopni i przyspiesza, potem wraca do poziomu i wysuwa maszt fotoniczny Type 23. Minutę po opuszczeniu głębokości czterdziestu pięciu metrów Type 23 jest wynurzony i bada horyzont na powierzchni, poszukując okrętów nawodnych i samolotów.
Na głębokości peryskopowej jest trochę roboty. Przedmuchanie generatora pary, żeby usunąć z kotłów szkodliwe chemikalia nagromadzone w dopływającej wodzie. Namiar pozycji GPS-em, żeby potwierdzić wskazania inercyjnego systemu nawigacyjnego. I co najważniejsze, odebranie wiadomości z dowództwa Dwunastej Eskadry Okrętów Podwodnych. Jest ich kilka. Wszystkie są przeznaczone dla całej eskadry, nic specjalnego. Ta jednostka jest zaskoczona, że dowództwo w ogóle je wysyła, bo zawierają minimum informacji. Od kilku dni nie ma żadnego przekazu satelitarnego przeznaczonego specjalnie dla tej jednostki. To dziwne. Zupełnie jakby zapomniano o tej jednostce.
Transmisja jest naruszeniem standardowych procedur operacyjnych, chyba że okręt podwodny otrzyma rozkaz nadania szczegółowego meldunku sytuacyjnego. A takiego żądania nie było od tygodnia. Więc mimo to, że nikt nie próbuje się skomunikować z tą jednostką, tej jednostce pozostaje tylko kontynuowanie misji i czekanie na dalsze rozkazy. Nie ma już nic do roboty na głębokości peryskopowej. Ta jednostka opuszcza antenę Bigmouth, schodzi głębiej, i chowa maszt Type 23, kiedy tylko powierzchnia ciemnieje. Potem przyspiesza i przenika przez warstwę termiczną do głębinowej strefy zimna.
Ta jednostka płynie dalej. Właśnie kończy się popołudnie i zaczyna wieczór.
Minęła druga zero zero czasu wschodnioamerykańskiego, gdy Pacino wreszcie wszedł do kajuty głównego mechanika. Klitka miała dwa metry szerokości i ściany pokryte brązowym, drewnopodobnym plastikiem z wykończeniami ze stali nierdzewnej. Na prawo od drzwi, na ścianie znajdowało się lustro ze składanym zlewem, dalej były zamykane schowki i haczyki z wiszącym praniem. Do lewej przegrody przymocowano dwa składane biurka z lampami do czytania i zamykane schowki powyżej i poniżej. Stały przy nich dwa metalowe krzesła. Na jednym z biurek leżały książki techniczne, papiery, złącza komputerowe i kilka notebooków. Pod ścianą na wprost drzwi znajdowały się trzy koje podobne do łóżek w wagonie sypialnym. Zamontowano je jedna nad drugą w półmetrowych odstępach, każda miała niewiele ponad pół metra szerokości i brązową zasłonę, na każdej było tyle miejsca do spania, co w trumnie. Przy biurku stojącym bliżej koi siedziała porucznik Alameda w kombinezonie podwodniackim i sportowej bluzie Akademii Marynarki Wojennej. Podniosła wzrok na Pacina i uśmiechnęła się na ułamek sekundy, potem znów przybrała surową minę.
– W tylnym schowku przy twoim łokciu są trzy kombinezony, nowy. Możesz tam wypakować swój worek marynarski. Spisz na dolnej koi. Górna jest na moje rzeczy, drugie biurko też, więc nie licz na to, że będziesz tu pracował. I nie wstydź się przy mnie przebierać, bo ja też będę to robiła przy tobie. Jeśli to urazi twoją purytańską wrażliwość, trudno. Jesteś na bojowym okręcie wojennym i tak musi być.
Pacino był zbyt zmęczony, żeby jakoś zareagować. Skinął głową, zdjął mundur i wpakował do wiszącego worka na pranie. Potem przeczołgał się na czworakach między ścianą i krzesłem Alamedy do swojej koi, odsunął zasłonę i wszedł pod przykrycie. Zaciągnął zasłonę i zgasił lampkę nocną. Przez moment czuł się jak w trumnie, ale przyjął to obojętnie.
Śniło mu się, że patrzy oczami sześciolatka, jak jego ojciec zanurza się swoim starym okrętem podwodnym na głębokość testową. W lustrze widział odbicie dziecka w kombinezonie podwodniackim z delfinami. Wszedł do kajuty i zastał tam Alamedę, miała na sobie coś przezroczystego. Zaczęła go całować i położyli się razem na jego koi.
Porucznik Carolyn Alameda czekała, aż osłabnie jej tętno. Trwało to długo i było irytujące. W Akademii nosiła pięć pasków na rękawie i uważano ją za w pełni kompetentną profesjonalistkę. Na swoim pierwszym okręcie podwodnym, Olympii, szybko została „nadporucznikiem” – tak nieoficjalnie nazywano tego spośród młodszych oficerów na pokładzie, który miał największą wiedzę fachową – nie byle co w męskim świecie podwodniaków. Nie zdążyła wziąć udziału w wojnie na Morzu Wschodniochińskim i był to największy zawód, jaki ją kiedykolwiek spotkał, bo całe dorosłe życie szkoliła się do walki. Obecny konflikt na drugiej półkuli mógł się przerodzić w wojnę, ale wyglądało na to, że ten okręt wysłano tylko na kolejne ćwiczenia. Alameda mogła pogodzić się z myślą, że musi czekać na szansę wzięcia udziału w prawdziwej walce, ale nie mogła tolerować tego, co się z nią działo, odkąd na pokład wszedł ów niebieskooki aspirant.
Zawsze różniła się od koleżanek szkolnych. One uganiały się za chłopakami, ją bardziej interesowały różne sporty i nauka. Matka powtarzała jej uparcie, że pewnego dnia w jej życiu pojawi się mężczyzna i coś zaiskrzy. Alameda uśmiechała się szyderczo, bo kontakty z chłopcami nigdy nie dawały jej zadowolenia. Była zdecydowana poświęcić się całkowicie służbie w marynarce wojennej. Aż do tamtego ranka. Do momentu gdy wspięła się na pokład Piranii i zobaczyła aspiranta Pacina czekającego na nabrzeżu. Natychmiast poczuła się głupio jak nieśmiała, czerwieniąca się uczennica. Starała się to zamaskować bardzo oficjalnym tonem i zachowaniem, ale gdy usłyszała, w jak zgryźliwy sposób zwraca się do młodego mężczyzny, poczuła jeszcze większe zakłopotanie. Nie potrafiła racjonalnie wytłumaczyć swoich uczuć, ale od razu przypomniała sobie niezdarny wykład matki na temat „miłosnej chemii” – zauroczenie wysokim, szczupłym chłopakiem działało na nią jak alkohol.