Jednostka Jeden Zero Siedem, którą stworzył, była jedyną rzeczą na świecie bliską mu jak własne dziecko. DynaCorp wyrzuciła go na ulicę i nawet nie pozwoliła mu się pożegnać z kolegami naukowcami i sensytywnymi procesorami węglowymi. Brakowało mu Jeden Zero Siedem bardziej niż czegokolwiek i kogokolwiek, bardzo cierpiał, wspominając swoje kontakty z jednostką. Czasem była wesoła, kiedy indziej zirytowana, emocje komputera budziły w Wangu szczególne pragnienia, chciał się opiekować jednostką, wychowywać ją. To, że ktoś żywi takie uczucia wobec maszyny, mogło wydawać się czymś dziwnym, ale był jej ojcem w każdym znaczeniu tego słowa. Wyrzucając go z DynaCorp, odebrano mu jego dziecko i pozbawiono zarazem nadziei, że jeszcze kiedyś je zobaczy. Gdy mógł spać, rozmawiał w snach z Jeden Zero Siedem, grał z nią w szachy lub uczył ją literatury klasycznej. Kiedy się budził, myśl o tym, że Jeden Zero Siedem wyrwano brutalnie z jego życia, sprawiała mu więcej bólu niż wszelkie inne myśli i wszelkie uczucia.
Ale ci dwaj mężczyźni z Tajlandii dawali mu szansę złożenia jej wizyty. Znów mógłby z nią porozmawiać, zapytać ją, jak się miewa, może nawet poznałaby go. Miał nadzieję, że to wszystko rzeczywiście nastąpi.
Wyjąkał, że się zgadza. Sergio i Krivak uśmiechnęli się i uścisnęli mu dłoń. Przy szampanie, za namową Krivaka, opowiedział historię powstania maszyny. Dwaj wspólnicy słuchali uważnie.
– Nadprzewodniki osiągnęły granice miniaturyzacji dziesięć lat temu – zaczął Wang, rozkładając szeroko ręce. – Doszliśmy do punktu, w którym jedna drobina pyłu mogłaby zniszczyć procesor, a ciepło wydzielane przez obwody stopić krzem. Dwadzieścia lat wcześniej na scenę wkroczyli chemicy organiczni ze swoimi teoriami obwodów molekularnych. W laboratorium DynaCorp mieliśmy fundusze większe niż ktokolwiek inny w Ameryce Północnej i kierowany przeze mnie zespół naukowców szybko rozwiązał początkowe problemy. Ale postęp został zahamowany i ustalenie, jak zachowuje się pojedyncza cząsteczka, stało się możliwe dopiero dzięki mikroskopom tunelowym skaningowym, pozwalającym na obserwacje w skali atomowej. Pierwsze organiczne urządzenia molekularne naszej konstrukcji mogły przewodzić elektrony, przekazując je z jednego orbitalu atomowego do następnego. Ale pojawiło się pytanie, czy będą mogły to robić na rozkaz, włączając się i wyłączając tylko wtedy, gdy dostaną sygnał z zewnątrz? Jeśli okazałoby się, że to się udało, mielibyśmy sterowany elektrycznie włącznik, który byłby tranzystorem molekularnym, moglibyśmy dokonywać operacji cyfrowych w skali molekularnej. Gdyby się nie udało, cała koncepcja byłaby do niczego. Niestety, wyglądało na to, że nic nie działało. W końcu stworzyliśmy pasmo molekularne, które mogło się obracać i usuwać jeden orbital przewodzący elektrony z sąsiedztwa następnego, efektywnie wyłączając cząsteczkę, a potem obracać się w drugą stronę i znów zbliżać do siebie orbitale, włączając cząsteczkę z powrotem. Rotację powodowało bombardowanie pasma molekularnego fotonami, co było niewygodnym sposobem sterowania włączaniem i wyłączaniem. Więc zabraliśmy się do pracy nad bardziej skomplikowaną cząsteczką, która mogła się włączać i wyłączać pod wpływem impulsu elektrycznego, a nie światła. Zajęło nam to więcej niż połowę roku, ale kiedy skończyliśmy, mieliśmy pierwszy prawdziwy tranzystor molekularny. W następnym roku byliśmy w stanie produkować diody jednocząsteczkowe, tranzystory wzmacniające, elementy logiczne I oraz LUB, a także wzmacniacze. Pamiętam, że czuliśmy się tak, jakbyśmy rozpruli sejf. Pozostało nam tylko rozwiązanie problemu, jak umieścić te urządzenia bazowe w obwodzie, żeby spełniały żądane funkcje.
Problem, jak dostarczyć prąd do określonych terminali urządzeń molekularnych, zahamował nasze dalsze prace na rok. Chemicy organiczni znaleźli rozwiązanie, które nazwali „automontażem chemicznym”. W najprostszej formie automontażu urządzenia molekularne same dryfowały w roztworze w kierunku złotych styków terminali. Chemia automontażu stała się bardziej skomplikowana, gdy stworzyliśmy bardziej złożone struktury obwodowe. Skonstruowaliśmy struktury organiczne do zatrzymywania cząsteczek na miejscu, uwalniając naukowców od kłopotu ze złotymi płytkami wielkości monet, zaśmiecającymi obwody. Opracowaliśmy tunelową lampę molekularną, zdolną do przekazywania elektronów, czyli prądu, z jednego miejsca do odległego punktu złożonego obwodu – coś w rodzaju sztucznego włókna nerwowego. To było osiem lat temu. W następnym roku skonstruowaliśmy cząsteczkę, która mogła zatrzymywać elektron w niszy uformowanej przez chmury elektronowe. Uwięziony elektron tworzył punkt pamięci cyfrowej. Obecność elektronu to „Jeden”, jego brak symbolizuje „zero”. Węzeł pamięci utrzymuje się w stanie pamięci elektronowej przez imponujące dziesięć minut. Wydaje się, że to niewiele, ale proszę to porównać z punktami pamięci z półprzewodników krzemowych, które wystarczają zaledwie na kilka milisekund i muszą być stale odnawiane. Tym jednym wynalazkiem zrobiliśmy po prostu gigantyczny skok naprzód w technologii komputerowej.
W tym czasie zatrudniliśmy kilku japońskich konstruktorów okrętów podwodnych Destiny III, sterowanych przez komputery biologiczne. Japończycy dołączyli do nas w momencie, gdy utknęliśmy przy próbach zmontowania wielkich zestawów obwodów molekularnych. Lokowanie ogromnej liczby pojedynczych cząsteczek w określonych miejscach stawało się harówką. Japończykom udało się podłączyć mózgi ssaków niższych do terminali krzemowego procesora komputera sieci neuronowej na długo przed japońskim kryzysem rakietowym, ale nawet oni nie wiedzieli, co się dzieje na poziomie molekularnym. Podchodzili do procesora biologicznego jak do czarnej skrzynki, z którą trzeba postępować empirycznie, metodą prób i błędów, żeby działała. Ich też zastopował problem, jak zmontować te gigantyczne kompleksowe obwody. Do dziś zastanawiam się, czy rozwiązanie problemu wymyślili naukowcy w naszym laboratorium, czy po prostu ukradliśmy ten pomysł naturze. Wzięliśmy chromosomy proste i zmienialiśmy je po jednej cząsteczce, żeby wprowadzić do nich instrukcje, jak stworzyć trójwymiarowy obwód organiczny z komórek bazowych. Powstanie obwodu w warunkach laboratoryjnych było rezultatem „programowania” chromosomów i pozwalania im na budowanie tkanki obwodu molekularnego przez miesiące. Tkanka rosła do kilku gramów wagi, przy wymaganiach, żeby gęstość obwodu była większa niż w odpowiednikach krzemowych. Po pięciu tysiącach porażek udało nam się zmontować wielki obwód molekularny funkcjonujący jako procesor i zdolny „przetrwać” w niezmienionym stanie przez tygodnie, zanim nastąpi demontaż. Choć „śmierć” to może lepsze słowo.
Przewidywano, że wielki dzień w historii sztucznej inteligencji nastąpi za mniej więcej dwieście lat, kiedy komputer molekularny z matrycą tkankową na bazie węglowej przewyższy najbardziej zaawansowany superkomputer z półprzewodnikami krzemowymi. Ten odległy dzień nazwano CSi od symboli chemicznych węgla i krzemu. Miały upłynąć dwa wieki, panowie. A tymczasem dzień CSi nadszedł w Laboratorium Nanoskalowej Technologii Elektroniki Molekularnej firmy DynaCorp w Denver w Kolorado siedem lat temu.
Wang przerwał, żeby pociągnąć łyk szampana z kieliszka. Krivak spojrzał na Sergia, który chłonął każde słowo naukowca.