Nawet gdyby wystarczyło im tlenu, zabije ich zimno. Catardi widział obłoki pary własnego oddechu. Nie miał czym się ogrzać, było tylko kilka koców, a właściwie jeden, resztę oddał tamtym trojgu, zanim zasnęli w lodowatym module dowodzenia.
Catardi często się zastanawiał, czy chciałby wiedzieć z góry, kiedy umrze. Kiedyś uznał, że tak, chciałby – pięć minut przed śmiercią. Miałby chyba wystarczająco dużo czasu, żeby pożegnać się z życiem, ale za mało, żeby się bać. Ale teraz to nie było pięć minut. Zostało mu zapewne dziesięć czy dwanaście godzin świadomego oczekiwania na śmierć. Kiedy ratownicy przetną kadłub, znajdą go zamarzniętego, jego ciało będzie miało temperaturę jednego stopnia Celsjusza poniżej zera, będzie zimne jak stalowa przegroda. Siedział skulony na stercie materiału obiciowego ze ścian DSV-a, owinięty kocem. Ze swojego miejsca widział pozostałą trójkę, smużki pary ich oddechu. Pacino zasnął, zgodnie z rozkazem. Schultz i Alameda ani na chwilę nie odzyskały przytomności. Zły znak. Catardi obudził się po godzinie czy dwóch, nerwy nie pozwalały mu znowu zasnąć.
Poinformował okręt na powierzchni, Emerald, że więcej nie będą rozmawiali, muszą spać, żeby oszczędzać tlen. Załoga Emeralda obiecała znaleźć sposób na dostarczenie im tlenu i zasilania do kadłuba, ale zadanie okazało się za trudne. Podobno na górze psuła się pogoda, na wschodnim Atlantyku szalał sztorm. Kilka godzin temu Catardi pożegnał się z niewyraźnym głosem z powierzchni i poprosił, żeby już się z nim nie łączyli. Fałszywe nadzieje były czymś gorszym od braku nadziei. Catardi położył się, potem wstał i podszedł do Pacina, Alamedy i Schultz. Chciał zobaczyć ich twarze i pożegnać się. Sięgnął do czoła Pacina i odgarnął mu włosy z oczu. Pomyślał, że zawiódł tego chłopaka. Spojrzał na Carrie Alamedę, która we śnie wyglądała jak dziecko. Dotknął jej włosów i policzka, potem przysunął się do Astrid Schultz, ładnej blondynki. Kiedy przydzielono ją na Piranię, żona Catardiego zaczęła być zazdrosna. Kapitan pogłaskał Schultz po policzku, podziękował jej w myślach za wszystko, co zrobiła, i pożegnał się z nią. W końcu wrócił na swoje posłanie i podciągnął cienki koc aż pod nos. Rozejrzał się po raz ostatni i zamknął oczy.
Wiedział, że powinien spróbować zasnąć, ale za bardzo się bał, że jeśli zapadnie w drzemkę, to już się nigdy nie obudzi. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że lepiej byłoby przeżyć te ostatnie, straszne godziny we śnie. Nie chciał być przytomny w chwili śmierci. Poczuł wilgoć pod powiekami i w końcu powiedział sobie, że musi wolniej oddychać i zasnąć. Ale waliło mu serce i strach ściskał go za gardło. Tylko jedno mogło go uspokoić – myśli o Nicole, jego córce. Zastanawiał się, co teraz robi. Miał nadzieję, że nie ogląda wiadomości i nie płacze. Pomyślał, że pewnie trzymają w tajemnicy zatonięcie okrętu i ujawnią to dopiero wtedy, gdy będzie po wszystkim. Żałował, że stracił zdjęcie Nicole, zostało na przegrodzie w jego kajucie i zapewne spłonęło w pożarze wywołanym eksplozją.
Catardi wyobraził sobie, że wypływa z tej zimnej, ciemnej, stalowej trumny i wynurza się z morza. Wzbija się w powietrze, szybuje wysoko nad Atlantykiem i wraca do domu z dalekiej przeszłości, w którym on i Sharon mieszkali razem z Nicole. Podchodzi do drzwi w letni dzień, za próg wybiega Nicole, przytula się do niego i piszczy: „Tatuś, tatuś, tatuś”. On podnosi ją do góry i wymawia jej imię. Bawi się z nią w berka, w chowanego, we wszystkie jej ulubione gry. O zmierzchu zabiera ją do domu, czyta jej bajki, pokazuje obrazki, śmiesznie naśladuje głosy, śpiewa zabawne piosenki, które dla niej ułożył, i słucha jej chichotu. Potem całuje ją w czoło i mówi, że pora spać. Czuje jej ciepły dotyk, gdy małymi ramionami obejmuje go po raz ostatni, i wstaje. Patrzy, jak córeczka zasypia i jej oddech staje się powolny i regularny. Gasi światło i stoi przy niej w ciemności, czuwając, żeby nie zagroził jej żaden potwór. Kiedy Catardi wreszcie zasnął, na policzkach miał ślady łez wsiąkających w jego zmierzwioną, posiwiałą brodę.
Na zewnątrz nietkniętego DSV-a Piranii pogięty kadłub okrętu podwodnego spoczywał zagrzebany w piaszczystym dnie morza. Osad usunięto tylko z kilku miejsc, w których umocowano hydrofony. Z ciemnego wraka biegły w górę przewody łączności i lina boi lokalizacyjnej, prowadziły na powierzchnię, gdzie zapadała noc. Na niebie nie było gwiazd, bo zasłaniały je chmury. Na morzu rosły fale, wył wiatr, kable wchodzące do wnętrza okrętu ratowniczego Emerald wibrowały i dźwięczały. Przy tymczasowej konsoli w mesie załogi siedział porucznik Evan Thompson. Monitorował dźwięki z DSV-a. Od pewnego czasu zaległa tam cisza, tylko usłyszał przytłumione kroki, potem ciche łkanie, później już nic. Zasnęli albo stracili przytomność, pomyślał. Zdjął słuchawki i westchnął, przetarł oczy i wziął do ręki kubek kawy, który przyniósł mu szef kuchni.
Brytyjczycy płynęli szybciej, niż się spodziewano i mieli być na miejscu przed świtem, ale nie mogliby nic zrobić. Sztorm przybierał na sile. Kapitan Emeralda planował odłączyć przewody hydrofonowe i wrócić do portu lub, jeśli pogoda pogorszy się, tak jak zapowiadały prognozy, popłynąć na północ, żeby uciec przed sztormem. Thompson miał nadzieję, że zostaną na miejscu wystarczająco długo, żeby przekazać operację Angolom, ale załoga Emeralda odpowiadała za bezpieczeństwo okrętu. Ona decydowała. Porucznik z powrotem włożył słuchawki, położył głowę na poziomym blacie konsoli hydrofonowej i zamknął oczy. Postanowił spać tutaj, na wypadek gdyby wywoływali go ludzie na dole.
Mijała noc, Emerald kołysał się na falach. Z wraka Piranii nie dochodził żaden dźwięk.
Kapitan Lien Hua odwrócił się na bok i wtulił głowę w poduszkę. Odgłosy wentylatorów okrętowych tłoczących chłodne powietrze brzmiały uspokajająco jak zawsze. Na moment otworzył oczy. Wokół było ciemno. Usłyszał przytłumione głosy, zapewne na zewnątrz w korytarzu. Postanowił poinstruować komisarza Czou Pinga, że załoga ma się trzymać z daleka od kajuty kapitańskiej. Ziewnął i zamierzał z powrotem zasnąć, ale nagle zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Usiadł na koi i ogarnęła go panika, uświadomił sobie, że szepczące głosy nie mówią dialektem mandaryńskim ani kantońskim, lecz jakimś innym. Sięgnął ręką tam, gdzie powinno się znajdować jego składane biurko, ale go nie znalazł. Nie było również konsoli telefonicznej ani wyświetlacza sterowania okrętem. Obrócił się, żeby postawić nogi na pokładzie, lecz jego materac leżał na podłodze, poczuł pod bosymi stopami zimne kafle.