— Nie tak wyobrażałem sobie spotkanie z Innymi Cywilizacjami — pożalił się Kosmolog. — Najpierw doświadczyliśmy fałszywej czołobitności kapłanów i obojętności łaknących snu mieszkańców miasta, a teraz — Laurin wzniósł oczy ku gwiazdom — doprawdy, ten zwierzęcy lęk upokarza. Nie jesteśmy przecież potworami. Nie zamierzamy nikogo skrzywdzić. Jak do nich przemówić?
— Poczęstujemy gości soczystym owocem — zaproponował Tytus i rzucił na piasek dwie pomarańcze.
Efekt był zdumiewający. Przerażenie ustąpiło natychmiast, na twarzach pojawiły się uśmiechy, wystrojeni poczęli chichotać, nadzy zaśmiewali się do łez. Ten nieoczekiwany paroksyzm wesołości przybierał na sile.
— Zamknijcie hełmy — usłyszeliśmy głos Egina. — Śmiech zagłusza sygnały gwiazdolotów. Przed sekundą odebrałem od zastępcy Dowódcy informację, że do południowego wybrzeża zbliża się kilkadziesiąt żaglowców, które holują wielkie barki.
— Fortel wojenny — zawołał szczerze zachwycony Laurin — klasyczny fortel! Oni są inteligentni. Znakomicie odegrali scenę przerażenia, a potem żywiołowej radości. Pzypatrzcie się tym obłudnikom, toż to urodzeni aktorzy. Rżą, kwiczą, jakże ich rozbawiły dwie pomarańcze.
— Czekam na rozkazy — wycedził zirytowany Egin. — Pora przerwać tę zabawę.
— I przerwiemy — zgodził się Dowódca. — Zabierz trzech wystrojonych zakładników.
— Co z resztą?
— Zepchnij do morza, pływają jak ryby, wrócą na okręty.
Strażnicy szybko uporali się z rozwrzeszczaną gromadą. Silny podmuch powietrza oczyścił plażę. Wyłowiono z wody trzech strojnisiów. Egin wprowadził zakładników do namiotu. Stanęli przed ekranem, zobaczyli okręty holujące barki desantowe i krajobraz południowego wybrzeża.
Dowódca mówił:
— Popatrzmy na to wybrzeże. Szeroka plaża. Tu wylądują płaskodenne barki. Dobrze wybrane miejsce. Na rozległej równinie zgromadzą armię, która zaatakuje miasto. Brak murów ułatwi zadanie. Co on mówi?
Jeden z zakładników bełkotał, żywo gestykulując.
— Posługuje się tym samym językiem co kapłani — powiedział Tytus — maszyny, bez trudu przetłumaczą jego słowa.
— Widzę południowe wybrzeże — mówił zakładnik, wpatrując się w ekran — widzę płynące okręty. Jesteście potężnymi czarownikami.
— Jesteśmy — powiedział Dowódca. — Zniszczymy waszą flotę, spalimy barki i łodzie. Dlaczego zakłócacie spokój mieszkańców nadmorskiego miasta?
Maszyna kilkakrotnie tłumaczyła pytanie, zakładnicy naradzali się ze sobą, nie mogli, czy nie chcieli zrozumieć słowa „zakłócać”.
— W jakim celu przybyliście tutaj? — dopytywał Egin.
— Wizyta — odparł zakładnik.
— Nikt w nocy nie składa wizyt.
— W dzień nie możemy. Białobrodzi kierują wielkie tarcze na słońce i podpalają okręty.
— Bronią się — rzekł Tytus.
— Tak, bronią Rodzicielek, których my bronimy — tłumaczył zawile zakładnik.
— Kim są Rodzicielki?
— Rodzicielki to Rodzicielki.
— Rodzą dzieci, małe istoty?
— Rodzą — przytaknął zakładnik — uwięzione są w świątyniach nigdy nie oglądają światła. Chcemy, by wróciły do swoich domów.
— I dlatego wypowiedzieliście wojnę?
— Wojna? — zdziwił się zakładnik. — Co to znaczy „wojna”?
— Walka — wyjaśniał cierpliwie Egin — bitwa, ty bijesz się ze mną, my bijemy się z wami, wszyscy biją się ze wszystkimi. Biją i zabijają.
— Nie — zaprzeczył zakładnik. — Tylko my bijemy i zabijamy.
— Wzruszająca szczerość — stwierdził Laurin.
— Są bardzo pewni siebie.
Wyprowadzono zakładników z namiotu. Po krótkiej naradzie przenieśliśmy stanowisko dowodzenia na wzgórze, dominujące nad południowym wybrzeżem.
— Wkrótce wzejdzie słońce — powiedziała Tereza.
— Na tej planecie noc trwa dwadzieścia godzin
— odparł Kosmolog. — Jeszcze daleko do wschodu. Okręty zbliżają się do brzegu.
— Bardzo dobrze — rzekł Dowódca.
— Nie będziemy interweniować?
— Nieco później. Niech wylądują, niech wojsko rozwinie szyki na równinie. Wiele słyszeliśmy o dawnych wojnach na Ziemi. Warto zobaczyć takie widowisko na własne oczy.
— Nie wolno nam dopuścić do rozlewu krwi! — zawołał oburzony Tytus.
— Krwi? — zdziwił się Dowódca. — Skąd wiesz, że w żyłach tych istot płynie krew?
— Są podobni do nas.
— Obawiam się, że to tylko zewnętrzne podobieństwo.
— Logicznie rozumując, organizmy tych istot…
— Logika, logika! — przerwał Dowódca. — W Kosmosie również logika ulega deformacji.
— Wszystko zależy od punktu odniesienia — rzekł Tytus. — Dobrze mówię? To, co białe, staje się czarne, z punktu widzenia Czarnych; puste kipi bulionem pełnym treści zgodnie z opinią Pustych, świat Płaskich jest wypukły. Słyszałem o chorobie górskiej, która niegdyś dokuczała podróżnikom, zdobywającym na Ziemi niebosiężne szczyty. Czyżby istniała również choroba kosmiczna? Pogadam z astromedykłem, jak należy postępować, kiedy człowiek przestaje być człowiekiem. Dowódca roześmiał się.
— Bądźcie spokojni, nie dopuścimy do bijatyki — zapewniał kosmonautów. — Dwa gwiazdoloty wylądują na tym płaskowyżu. W odpowiednim momencie zapalimy nad równiną, sztuczne słońce i przegonimy agresorów.
— Nie zapominając o Rodzicielkach — dodała Tereza.
— Jeżeli w ogóle istnieją — rzekł Paweł Do. — Zdążymy jeszcze odwiedzić kapłanów i pogawędzić z nimi.
I znowu staliśmy na tarasie piramidy, radośnie witani przez białobrodych mędrców. Z obowiązku Kronikarza Kosmicznej Wyprawy utrwaliłem wiernie rozmowę Dowódcy z najstarszym kapłanem. Pierwszy przemówił starzec:
— Wrzuciliście wrogów do morza. Jedno wasze tchnienie sprawiło, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
— Niebezpieczeństwo w dalszym ciągu grozi temu miastu. Wielka flota płynie ku południowym wybrzeżom — mówił Dowódca. — Zatrzymaliśmy zakładników. Powiadają, że więzicie Rodzicielki.
— Więzimy? — zdumiał się kapłan.
— Czekam na wyjaśnienie.
— Obserwujemy gwiazdy, składamy ofiary bogom, a gdy umieramy, następcy spłodzeni przez Rodzicielki, wychowani w Domach Bogów, zajmują miejsca swoich nauczycieli.
— A więc w świątyni mieszkają razem z wami żony i matki?
— Matki-rodzicielki. Nie rozumiem słowa „żony”.
— Czy nie zawieracie małżeństw? — Nie rozumiem.