Dowódca zadał sobie sporo trudu, by wytłumaczyć znaczenie słów „małżeństwo” i „żona”. Kapłan słuchał uważnie, wreszcie oświadczył:
— Rodzicielki są żonami Bogów.
— I za sprawą Bogów stają się brzemienne?
— Bogowie zsyłają natchnienie na wybranych i wybrani uczestniczą w akcie tworzenia.
— Kim są ci „wybrani”?
— Niegdyś Bogowie zsyłali natchnienie na strojnych i pięknych mieszkańów Drugiego Kontynentu. Lecz oni, zapominając o boskim posłannictwie, bezcześcili Rodzicielki, przemieniając akt tworzenia w swawolne gry i zabawy. Skryły się więc w naszych świątyniach, a ponieważ nie odmówiliśmy im schronienia i czułej opieki, bogowie zsyłają od tej pory natchnienie na dostojnych i mądrych. Zyskaliśmy w ten sposób cudowną świadomość nieśmiertelności, a jednocześnie nie możemy wyzbyć się obawy przed nagłą utratą życia. Strojni grożą, że zmuszą Rodzicielki do powrotu, a przy okazji zrównają z ziemią nasze miasta i świątynie.
— Podczas pierwszej rozmowy mówiłeś:,Gdy kiełkują pierwsze ziarna, przepływają cieśniny i napadają na bezbronne osady.”
— Powiedziałem prawdę.
— Jak zdołaliście się obronić?
— Głusząc ich śmiech biciem w gongi, waleniem w bębny i śpiewem chóralnym?
— Śmiech? — zawołał Dowódca. — Oni walczą z wami śmiechem?
— Tak, panie — kapłan złożył dłonie i pochylił głowę. — Nie ośmieliłbym się wzbudzać twego gniewu naiwnym kłamstwem. Na Drugim Kontynencie nad jeziorami żyją bardzo prymitywne stworzenia lądowo-wodne, z natury wesołe i jakby stworzone do figlów i harców. Łatwo dają się oswoić i chętnie wykonują polecenia inteligentnych istot.
— Więc strojni i piękni są również inteligentni?
— Jest to inteligencja szczególnego rodzaju, złośliwa, zawistna, złowroga, siebie uważają za wybrańców Bogów, innymi gardzą. Obserwacje nieba i związane z tym prace naukowe nazywają sztukami magicznymi, a wznoszenie kamiennych świątyń zdaniem tych bluznierców świadczy jakoby o prześladowczej manii budowniczych.
— Powiedziałeś, że prymitywne stworzenia wykonują polecenia inteligentnych.
— Tak, one je karmią i tresują, a potem przewożą okrętami na plażę. Stąd całe stada wyruszają w kierunku osad i miast. Przebiegają ulice, plądrują sady, niszczą ogrody i cały czas ryczą ze śmiechu. Można oszaleć od tego przerażającego kwiku i rechotu.
— A co czynią wówczas istoty inteligentne?
— Żądają wydania Rodzicielek, zburzenia obronnych murów, zrujnowania świątyń i zaniechania praktyk czarnoksięskich.
— Jak walczyliście z nimi?
— Ogniem i kijami. Już dwukrotnie odparliśmy atak tych potworów. Głuchli od przerażającego łoskotu bębnów, bębniono w każdym domu, od dudnienia gongów. Ze stopni świątyń, z tarasów rzucaliśmy w gromady, buszujące po mieście, zapalone pochodnie, a gdy skowycząc z bólu stworzenia rozbiegały się na wszystkie strony, ciskaliśmy za nimi ciężkimi kijami.
— Zapewne obie strony poniosły straty.
— Nie zdołali wedrzeć się do świątyni.
— Jedynie do miasta?
— Tak, zginęło wielu mieszkańców pod gruzami domów.
— Ilu było napastników?
— Kilkuset
— I trzydziestotysięczna osada nie umiała zapobiec tak poważnym stratom?
— Istoty, które mieszkają w domach, wzniesionych wokół świątyni, drętwieją na widok kudłatych, wyjących potworów. Nasz lud cichy, bogobojny, łagodny i pracowity, a nade wszystko wrażliwy i delikatny. Nigdy nie byli wojownikami.
Dowódca zakończył rozmowę z kapłanem. Zastępca Hesker przekazał wiadomość, że barki dotarły do południowego wybrzeża.
Przed potopem
Dwa gwiazdoloty wylądowały na płaskowyżu. Nad równiną zawieszono satelitę „słońce”, które w odpowiednim momencie miało rozbłysnąć silnym światłem.
Tymczasem barki wyrzucały na piaszczyste plaże setki prymitywnych wojaków, dowodzonych przez wystrojonych oficerów. Kamery, rozmieszczone na okolicznych wzgórzach, dobrze widziały w ciemnościach, przenosząc wyraźne obrazy na ekran rozpięty w namiocie Dowódcy.
— Trzy, cztery, pięć tysięcy — liczył Egin, a gdy ostatni wojownik wyskoczył z barki, powiedział: — Ta zdumiewająca armia liczy około dziewięciu tysięcy osobników. Kiedy zapalimy słońce?
— Wkrótce — odparł Dowódca. — Załogi statków kosmicznych zajmują stanowiska na wzniesieniach otaczających równinę od północy i zachodu oraz wzdłuż wyszczerbionego muru, który chroni miasto przed atakiem od strony morza. Za chwilę przybędzie tutaj Soke, jeden z nielicznych znawców gier wojennych. On pokieruje obroną.
Soke wkroczył do namiotu w towarzystwie kilku kosmonautów.
— Sztab akcji — przedstawił krótko. — Ekran doskonale zastąpi mapę. Oto siły agresorów, dziewięć oddziałów po tysiąc jednostek, pięć grup już rozpoczęło działania zaczepne, biegną ku miastu i śmieją się jak opętani. Cztery podążyły w innym kierunku. Zamierzają sforsować przełęcz między wzgórzami w pobliżu miasta.
— W jakim celu? — zapytał Dowódca.
— Za przełęczą, na wysokości czterystu metrów nad poziomem morza znajduje się sztuczne jezioro. W tym miejscu postawiono tamę. Dobra robota — pochwalił Soke — kapłani znają się na rzeczy, a pracowity lud dołożył starań, by wznieść solidną budowlę. Ten olbrzymi zbiornik wody nawadnia tereny w dolinie w okresie długotrwałej suszy. Nie wiem, kto kieruje desantem, ale trzeba przyznać, że nie od parady nosi głowę na karku. Cztery oddziały otrzymały zadanie zniszczenia tamy. Nie wiem, jakimi dysponują narzędziami, ale przed wschodem prawdziwego słońca wody z jeziora, zamkniętego między górami, zaleją miasto. Będzie to lokalny potop, bo jezioro połączy się z morzem.
— Wezwijcie najstarszego kapłana — powiedział Dowódca. — Powinien poznać zamiary wrogów. Starzec ze spokojem wysłuchał stratega.
— Dobrze, niech zniszczą tamę — oznajmił, a widząc nasze zdziwienie, wyjaśnił: — Woda zaleje miasto, gliniane domy runą natychmiast, świątynia pozostanie nie tknięta.
— Zginą mieszkańcy miasta — rzekł Tytus. — Trzydzieści tysięcy żywych istot!
— Zginą również nasi prześladowcy — odparł kapłan. — Potrafią świetnie pływać, lecz w dolinę runie lawina skał, zniszczenie tamy spowoduje wyzwolenie straszliwej siły. Oni nie zdają sobie z tego sprawy.
— Zginie trzydzieści tysięcy żywych istot — powtórzył Tytus.
— Niewielka strata — odrzekł starzec. — W głębi kontynentu żyją miliony podobnych. Na swobodzie szybko się rozmnażają.
— Na swobodzie? — zdziwił się Laurin.
— W lasach, nad rzekami — tłumaczył kapłan — wiodą próżniaczy żywot. Więc wspólnie z innymi mędrcami, którzy wznieśli podobne świątynie w różnych stronach kraju, łowimy te łagodne istoty, uczymy pożytecznej pracy i osiedlamy w miastach, wznoszonych dookoła Domów Boga. Po pewnym czasie giną. Rozmnażają się tylko w młodości, a nam potrzeba starych, silniejszych i wtedy już są bezpłodni.
— Inaczej mówiąc — odezwał się Laurin — za jednym zamachem pozbędziecie się wrogów i spracowanych, coraz mniej użytecznych mieszkańców osady.
— Tak — starzec rozpromienił się — Bogowie czuwają nad nami.
— Spójrzcie! — zawołał Soke. — Tytus zabrał mój pojazd i nie czekając na rozkazy, sam pragnie ocalić miasto. Oświetlić równinę! Zatrzymać biegnących wojowników! — rozkazał strateg. — Pierwsza grupa kosmonautów osłoni Tytusa, druga przystąpi do kontrnatarcia. Pozostali wejdą do pojazdów i czekają na mój sygnał.