Выбрать главу

Sztuczne słońce wywołało zamieszanie w szeregach napastników. Oddziały biegnące po równinie rozproszyły się, szukając schronienia między skałami. Dobrze znano działanie słonecznych zwierciadeł.

— Dziesięć Błogosławionych Palców — szeptał uradowany kapłan. — Nawet gwiazdy spełniają wasze rozkazy. Pobiegnę do świątyni, ustawimy na tarasie srebrne tarcze, które spalą okręty nieprzyjacielskie i wzniecą ogień na południowym wybrzeżu. Nikt nie ujdzie z życiem.

— Pozostaniesz z nami — powiedział Dowódca, a zobaczywszy na ekranie twarz Tytusa, zapytał:

— Pragniesz usprawiedliwić swoje postępowanie?

— Nie mam czasu na usprawiedliwienia — odparł Tytus. — W pobliżu tamy kręcą się kapłani.

— Co to znaczy? — Egin zwrócił się do starca.

— Odpowiadaj, szybciej.

— Bogowie nam pomagają — odrzekł kapłan — my służymy Bogom. Uradziliśmy, że trzeba otworzyć śluzy, wyprzedzając wrogów, którzy chcą zniszczyć boską tamę. Wznieśliśmy ją dzięki pomocy niebios, trwało to bardzo długo, najstarsi nie pamiętają, kto i kiedy położył pierwsze kamienie. Tama pozostanie nie tknięta. Strumienie wody strącą w przepaść oddziały wspinające się po zboczach górskich, woda zatopi nieprzyjaciół, którzy pozostali w dolinie.

— Zatopi także miasto — przypomniał Laurin.

— Zbudujemy, nowe, większe, piękniejsze — zapewniał starzec. — Sprowadzimy wiele nowych, silnych istot. Skierują wody rzeki do opróżnionego jeziora, będą uprawiać ziemię i zbierać plony. — Nie wiem, czy zdążę zapobiec otwarciu śluz — usłyszeli głos Tytusa. — Opuściłem uszkodzony pojazd, zapominając o tornistrze. Kapłani nie zważają na moje wołanie. Dzieli nas odległość trzystu metrów. Biegnę… skafander krępuje ruchy…

Czas przyspieszył swoje przemijanie. Tytus oddychał z trudem.

„Trening wysokogórski nie na wiele się przydał

— myślał. — Kapłani nie słyszą moich krzyków. Ogłuchli na wołanie” wysłańca niebios”. Jak powinien się zachować Główny Bohater w takiej sytuacji? Mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Tracę kontrolę nad sobą. Jak to jest z tą teorią świadomego odczuwania rzeczywistości, z zachowaniem dystansu do własnych poczynań? Pod nogami widzę kamienie, płaskie, różowe i brunatne, z prawej strony prawie białe skały. Zrzuciłem hełm, tracąc kontakt z Dowódcą. Sztuczne słońce przysłoniło obłoki i zerwał się orzeźwiający wiatr… Orzeźwiający, czy odurzający. Niesie słodkawą woń gnijących kwiatów. Przede mną kapłani… Twarze pobladłe od wysiłku, w oczach przerażenie. Usłyszeli mój śmiech i zatrzymali się, dokąd biegli? Zamierzali otworzyć śluzy. Wyciągam do nich ręce, niech dobrze przyjrzą się moim palcom. Krwawią, pokaleczone cierniami krzewów, przez które przedzierałem się po przymusowym lądowaniu pojazdu Stratega. Dziesięć Błogosławionych Palców. Oni chyba po raz pierwszy w życiu widzą krew. Nie wiem, co ich bardziej przeraziło, mój śmiech czy kilka kropli krwi. Dygocą niczym ludzie chorzy na febrę, a może to paroksyzm podobnej choroby. No, dobrze, już dobrze, uspokójcie się. Czyżby poczucię winy wyzwoliło ten nieludzki strach, obawiają się kary? Powiedziałem: uspokójcie się, nikt nikogo nie będzie karał… Prawda, maszyna nie tłumaczyła moich słów. Słyszę szum nad głową. Pojazdy Egina lądują w pobliżu tamy. Otaczają mnie ludzie.”

— Człowieku, co ty wyprawiasz? — słyszę głos Egina, nie czekając na moją odpowiedź, pomaga wejść do pojazdu.

Szybujemy nad opustoszałą równiną.

— Biedne stworzenia skryły się na barkach — opowiadał Egin. — Strateg przeszedł samego siebie. Stu kosmonautów rozpętało nad równiną prawdziwą burzę. Ciskali piorunami niczym gromowładni bogowie, piękne widowisko, wystrzelono sporo rakiet sygnalizacyjnych, olśniliśmy uciekającą armię kilkoma błyskawicami, elektryczność to znakomity wynalazek, a nade wszystko efektowny. Jak się czujesz? Nie odpowiadaj, odpocznij, zaraz opatrzymy twoje dłonie. Kronikarz Narbukil rozerwał skafander przez te przeklęte ciernie, poranił kolano i począł recytować balladę. Nic groźnego, lekkie rozkojarzenie i skłonność do śmiechu. Prawdopodobnie strojni oficerowie narkotyzują tym swoich wojaków. Co mówisz?

— Odpłyną i więcej nie wrócą.

— Odpłyną, ale zapewne 'kiedyś wrócą.

— Nikt nie zginął?

— Nie, stoczyliśmy bitwę bez ofiar.

— Potop odwołano?

— Tak — odparł Egin i nieoczekiwanie posmutniał.

— Odnieśliśmy wielki sukces — powiedział Tytus.

— Tak, tak, oczywiście.

— Mówisz to bez przekonania.

— Gdy wędrowałeś po zboczu góry, by nie dopuścić do otwarcia śluz, Dowódca rozmawiał z kierownikami zespołów. Zastanawiano się, czy wolno nam ingerować w ściśle wewnętrzne konflikty tej planety.

— Czy wolno? — zawołał Tytus. — Ocaliliśmy życie kilkudziesięciu tysięcy istot.

— Zdaniem ekspertów przedłużyliśmy prymitywną, prawie bezmyślną egzystencję stworzeń, bezlitośnie wykorzystywanych przez Białobrodych. Zwierzęta na Ziemi żyją w daleko lepszych warunkach.

— Czy mógłbyś spokojnie i bezczynnie patrzeć na zagładę miasta?

— Dlatego postanowiono interweniować i była to decyzja prawdziwie ludzka, ale także egoistyczna. By nic nie zakłócało spokojnego snu kosmicznych zbawicieli. — Egin uśmiechnął się. — Powtarzam opinię Rozumnych. Przypuszczają, że wcześniej czy później przedstawiciele obu kontynentów skutecznie się wymordują, przez pewien czas będą wspominać odwiedziny „wysłańców niebios” i zanim osiągniemy czwartą szybkość kosmiczną, wywołają lokalny potop.

— Nie wolno tak łatwo rezygnować — rzekł Tytus. — W dawnych czasach misjonarze poświęcali całe swoje życie, by nauczać dzikich ludzi.

— A zatem proponujesz zorganizowanie misji na planecie Xyris. Kto tu zostanie?

— Wśród dwustu tysięcy kosmonautów zapewne znajdą się ochotnicy.

— Ty, rzecz prosta, zgłosisz się pierwszy.

— Myślę, że tak właśnie powinienem uczynić — oświadczył z głębokim przekonaniem Tytus. — Interesujący pomysł — zabrzmiał głos Dowódcy. — Od kilku minut przysłuchujemy się waszej rozmowie, wybaczcie. Za dwie godziny wzejdzie prawdziwe słońce, wtedy wyruszymy w dalszą drogę. Wracajcie do gwiazdolotu.

Oto siedzę na ławie przed Domem Rodzinnym, oparłszy się plecami o drewnianą ścianę, bose stopy rozgrzewa gorący piasek, co za ulga, zrzuciliśmy skafandry, wkładając podniszczone portki i flanelowe koszule. Tytus usiadł po przeciwnej stronie stołu, od czasu do czasu spoglądamy na siebie, wymieniamy uśmiechy ludzi sytych, zadowolonych z życia, a przede wszystkim z czasu teraźniejszego. Słuchamy gruchania gołębi, ćwierkania wróbli. Gospodyni zmywa naczynia po smacznym posiłku, któż by pomyślał, że brzęk talerzy i garnków łaskocze ucho niczym najpiękniejsza muzyka. W ogrodzie stoją ule, więc te odgłosy wzbogaca jeszcze brzęczenie pszczół. Gospodarz przysiadł na pniu i palił fajkę. Oczy przymrużył, rozmyśla. Zresztą, kto go tam wie, może drzemie.

— Ojciec! — gospodyni wychyla się z okna, w dłoni trzyma szklany słoik.:— Podaj gościom konfiturę, zaraz zaparzę herbatę.

— Delicje — mruczy Tytus oblizując łyżkę. — Skosztuj Narbukil, nie lubisz słodyczy?

— Zaczekam na herbatę. Łyk gorzkiej herbaty, łyżeczka słodkości — tłumaczę — wtedy dopiero smakuje. Sama słodycz znudzi.

— No, nie martw się, skończyliśmy z bezkonfliktową egzystencją. Pierwszy kontakt z istotami na planecie Xyris nie należał do najsłodszych.

Matka przyniosła herbatę, dwa czajniczki esencji imbryk wrzątku. Sami napełniamy porcelanowe filiżanki, wspominając minione dni. Wiele godzin debatowano nad pomysłem Tytusa.