— Nie — odparł już nieco senny Tytus. — Nie mamy tylu chirurgów. Niegdyś wlewano olej do głowy. Podobno ludzie mądrzeli od tego zabiegu.
— Niestety, zaginęły gdzieś recepty, umożliwiające sporządzenie cudownego oleju. I chociaż mówiono: „Na głupotę nie ma lekarstwa” albo „Jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu rozum odbiera”, wynaleziono skuteczne sposoby na pobudzenie umysłów i rozwój rozumu. Pamiętasz zapewne pierwszy eksperyment, polegający na stworzeniu zespołów myślicieli, rozwiązujących wspólnie jeden problem.
Tytus nie odpowiedział. Spał w najlepsze. Od kilku minut mówiłem sam do siebie.
Wielki wybuch
W Domu Rodzinnym szybko wracaliśmy do zdrowia. Skończył się sielski, próżniaczy żywot. Znowu ślęczałem nad stertami notatek, próbując uporządkować rękopisy i setki kart z rozmowami, utrwalonymi przez maszynę. Materiały do kroniki wyprawy dostarczali kosmonauci z całej eskadry.
Selektory wybierały najcenniejsze informacje, eliminując powtórzenia i odrzucając zgodnie z zakodowanym programem mało istotne dla kronikarza wiadomości. A przecież pracownia moja dosłownie pęczniała. Miałem nadzieję, że w czasie porannych spacerów po galerii gwiazdolotu będziemy dalej prowadzili z Tytusem rozmowy, rozpoczęte któregoś wieczoru w przytulnej komnacie Rodzinnego Domu. Byłby to wspaniały i skuteczny relaks po wielogodzinnym ślęczeniu nad kroniką. Stało się jednak inaczej. Kronikarza zastąpiła Tereza. Zmienił się świat, Wszechświat ulegał bezustannym przeobrażeniom, jedynie nie zmieniona od najdawniejszych czasów pozostała natura kobiety. Zaczęło się niewinnie, zgodnie z pradawnym rytuałem zalotów. Ot, specjalistka od postrzegania pozazmysłowego zmieniła uczesanie, skróciła suknie i ku rozbawieniu dyskretnych kosmonautów poczęła malować usta cynobrową szminką. Zanosiło się na kosmiczny romans. Szczerze ubolewałem nad przedwczesną stratą tak inteligentnego przyjaciela, bez trudu podążającego za biegiem moich myśli, co mówię, bywało, że często ja nie mogłem nadążyć za błyskotliwymi myślami tego człowieka. Wzajemnie przypadliśmy sobie do serca i do rozumu. Tereza była bezlitosna, zagarnęła Tytusa, nie pozostawiając ani odrobiny dla innych. Teoretycznie dawno rozprawiliśmy się z egoizmem, uznanym za wynaturzenie, za kalectwo psychiczne, przeciwne zdrowemu rozsądkowi. TU i ówdzie można było jeszcze zaobserwować objawy szczątkowego egoizmu. Wszakże postępowanie parapsychologa Terezy świadczyło, iż egoizm nie został zwalczony do końca, że trafiwszy na podatny grunt, może rozwinąć się do monstrualnych rozmiarów. Zdaję sobie sprawę z subiektywnej, a więc w pewnym stopniu przesadnie negatywnej oceny sytuacji. Patrząc jednak na misterne działanie kobiety, stawałem się z wolna katastrofistą. Rozmowy rychło przemieniły się w monolog, słuchał Tytus, a Tereza szczebiotała, nie szczędząc własnej energii i marnotrawiąc czas Głównego Bohatera Wyprawy. Z przerażeniem myślałem o tym subtelnym człowieku, spełniającym obowiązki męża nienasyconej niewiasty. Związek ten groził osłabieniem cudownej intuicji Tytusa. Zwierzyłem się Dowódcy, mówiłem o swoim niepokoju, nie kryjąc obaw o bezpieczeństwo ekspedycji. Dla poparcia argumentów przytoczyłem przykłady z życia świętych pustelników. — Samotność była ich siłą i natchnieniem — mówiłem.
— E tam — wymruczał Dowódca i badawczo spojrzał na mnie. — Przesadzasz.
— Przesadzam? — oburzyłem się. — Jak możesz tak mówić! Widzę i słyszę, co się dzieje. Oni znikają z galerii. Tytus zaniedbuje ćwiczenia gimnastyczne. Zupełnie zrezygnował z kontemplacji krajobrazów kosmicznych.
— Polubiłeś Tytusa — powiedział Paweł Do.
— Polubiłem — odparłem, nie odgadując jeszcze, do czego zmierza.
— Przyjaźń nie powinna być egoistyczna.
— Troszczę się o wszystkich. Zanik intuicji Tytusa może wywołać poważne następstwa.
— A ja myślę — rzekł Do, patrząc prosto w oczy — że ty jesteś po prostu zazdrosny.
Zaprotestowałem gwałtownie, za gwałtownie, bo protest spowodawał bolesną drwinę.
— Rozumiem twoją irytację — mówił Dowódca. — Uczucie, jakie żywisz dla Tytusa, przypomina miłość ojca do syna, miłość bezrozumną, groteskową i beznadziejną. Syn pokochał dziewczynę i rozsądny ojciec winien pogodzić się z tym naturalnym, a nie nadprzyrodzonym zjawiskiem, to powód do radości, a nie do smutku.
— Nie dla wszystkich mężczyzn związek z kobietą jest korzystny — brnąłem dalej, utraciwszy kontrolę nad słowami. — Niekiedy bywa wręcz szkodliwy. Natomiast przyjaźń mężczyzn sprzyja żywiołowemu rozwojowi intelektu obu partnerów.
— Partner to niewłaściwe określenie — stwierdził ze spokojem Dowódca. — Znam dobrze tolerancję Najrozumniejszych, lecz pozostańmy przy tradycyjnych i wypróbowanych metodach zakładania rodziny. Dzisiaj mąż i żona, jutro matka i ojciec: bardzo nam zależy na utrzymaniu gatunku. Pamiętny bunt kobiet miał swoje głębokie uzasadnienie. Tak bardzo pragnęły podziwiać czyny swoich mężów.
Wróciłem do pracowni w nie najlepszym humorze. Wyznaję ze skruchą, źle życzyłem tej kobiecie. Rozwścieczony, a więc chory, zrzuciłem ze stołu uczoną rozprawę o dwudziestu modelach Wszechświata i niemal w tym samym momencie rozległ się sygnał alarmowy trzeciego stopnia, ostrzegający przed bliskim niebezpieczeństwem.
— Założyć skafandry — usłyszałem głos Heskera, Zastępcy Dowódcy. — Wszyscy do wieży. Maszyny wykryły źródło silnego promieniowania. Rakiety rekonesansowe weszły w strefę bardzo wysokich temperatur. Aparaty przekazują obrazy licznych eksplozji. Eskadra zmienia kierunek lotu. Dowódca nawiązuje kontakt z kierownikami głównych zespołów statków kosmicznych. Wszyscy na stanowiska!
Ż dwustu rakiet pilotowanych przez maszyny, ó calały cztery.
— Co przekazały? — zapytał Człowiek Odpowiedzialny za Bezpieczeństwo Ekspedycji.
— Obrazy kosmicznej katastrofy — poinformował Laurin.
— Obrazy utrwalić, rakiety zniszczyć!
Oba rozkazy wykonano natychmiast. Pojazdy zapłonęły żółtym ogniem i zgasły, niknąc z naszych oczu.
Źle życzyłem tej kobiecie, zapominając o ostrzeżeniu, by czuwać nad wyobraźnią destruktywną, która w sprzyjających dla siebie warunkach mogła deformować nieskazitelną w proporcjach rzeczywistość. Postępowałem jak głupiec, a świadomość nagłego zaniku rozsądku bawiła, zamiast smucić. Zachowałem zdolność analizowania swoich poczynań i równocześnie obojętniałem, doszedłszy do przekonania, że głupstwo rodzi głupstwo i wkrótce stanę się ojcem licznej gromady większych i mniejszych idiotyzmów, rozmnażających się bez mego udziału i wbrew mojej woli. Walił się mój świat wewnętrzny, lecz była to moja osobista katastrofa. Czyżby Kosmos reprodukował mikrokataklizm w kosmicznych rozmiarach? Uznałem to przypuszczenie za absurdalne. W szkole kosmonautów często dyskutowaliśmy o absurdach ludzkich i nieludzkich, ziemskich i nieziemskich. Rozumni ostrzegali przed upraszczaniem problemu, a także przed nadmiernym jego komplikowaniem. Wielowiekowe doświadczenia przypominały, że to, co niegdyś uważano za absurd, po pewnym czasie stawało się realnym faktem. Niewątpliwie nadużywano słowa „absurd” i był to przejaw braku skromności, a niekiedy lenistwa umysłowego. Po co trudzić się rozwiązywaniem pozornie absurdalnego problemu czy zjawiska? Nauczyciele ze szkoły kosmonautów pokazali nam spis absurdów z ostatniego tysiąclecia, które z biegiem lat przemieniały się w logiczne prawdy. Stale wzbogacały się i pogłębiały ludzkie doznania, ustawicznie rozszerzaliśmy granice obszarów poznawanych wszystkimi zmysłami. Szybszy niż kiedykolwiek rozwój umysłu umożliwiał swobodniejszą penetrację psychiki człowieka, i skuteczniejsze badania Wszechświata. Podczas seminaryjnych spotkań z Rozumnymi pouczano kosmonautów, pół żartem, pół serio: „Pamiętajcie, że w czasie Wielkiej Wyprawy niejednokrotnie zetkniecie się z absurdem. Być może, że właśnie absurd jest zjawiskiem najczęściej występującym w Kosmosie. Jeżeli nasze przewidywania sprawdzą się, będzie to świadczyć o ciągle jeszcze niepokonanej słabości ludzkiego rozumu.” A zatem mogłem nieopatrznie spowodować koniec jednego z wielu miliardów światów?