— Konieczna maskarada. Mieszkańcy mego kraju nie są przygotowani na powitanie gości z innego świata, a te stroje ułatwią poruszanie się po mieście i okolicach.
— Niektórych jednak wtajemniczono — rzekł Laurin.
— Kilku zaufanych — odparł Efer — to moi asystenci, wprowadziłem pewne poprawki do ich umysłów. Są inteligentni, posłuszni i dyskretni. Przejdziemy teraz główną aleją na stadiori, gdzie zobaczycie gry i zabawy. Mieszkańcy tego miasta lubią się bawić i niemal codziennie uczestniczą w imprezach, które sarni organizują. Istnieje rywalizacja w tej dziedzinie. Autorzy najoryginalniejszych i najbardziej dowcipnych pomysłów otrzymują nagrody.
Z ulic przecinających aleję płynął barwny tłum istot w płaszczach z lazurowego aksamitu, w kurtkach z fioletowego sukna, w zielonych pelerynach z jedwabiu, w pomarańczowo-różowych szatach. Niektóre przyozdobione srebrnymi dzwonkami, dźwięczącymi przy każdym ruchu. Tłum rozstepował sią przed Eferem, gości z innego kraju pozdrawiano uśmiechami.
— Piękne miasto, piękny spacer i piękne istoty — mówił Tytus. — Chciałoby się powiedzieć: piękni ludzie, ale chociaż bardzo są podobni do ludzi, jest to podobieństwo pozorne i chwilowe, bo im dłużej przyglądam się tym istotom, tym więcej dostrzegam różnic.
— Różnic? — zainteresował się Ki. — Jakich różnic?
— No, na przykład sposób chodzenia — odparł Tytus. — Z trudem odrywają stopy od kamiennych płyt alei, jak gdyby dźwigali na ramionach olbrzymi ciężar.
— Sporo ważą — tłumaczył Ki — o wiele więcej od ludzi. Słusznie powiedziałeś, że to pozorne podobieństwo, zewnętrzny kształt zbliżony, struktura odmienna. Jakie jeszcze dostrzegłeś różnice?
— Ręce, dłonie, palce w bezustannym ruchu. Ludzie również gestykulują, lecz z umiarem. Śmieją się głośno i często, nagle milkną, pogrążając się w smutnej zadumie.
— Pod wieloma względami ustępują ludziom — powiedział Efer. — Ta cywilizacja stawia pierwsze kroki.
— Uczymy się chodzić — rzekł Ki. — Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołamy osiągnąć waszą doskonałość.
— Daleko nam do doskonałości — odezwał się Laurin. — Nie jesteśmy doskonali.
— Pozostawcie ocenę innym — powiedział Efer.
— Przede wszystkim tym, którzy wiele widzieli i mogą porównywać.
Weszliśmy na stadion, do honorowej loży. Stutysiączny tłum powstał, Efer skinął głową i wszyscy usiedli, wracając do przerwanych pogawędek.
— Obserwują nie znanych gości — stwierdziła Tereza — lecz czynią to dyskretnie.
— Dobra szkoła, staranne wychowanie — oświadczył filozof Akon.
— Ki, który należy do grona moich najbliższych współpracowników — mówił Efer — zadaje sobie wiele trudu, by przygotować te istoty do życia.
— Jesteś pedagogiem? — zapytał Akon.
— W pewnym sensie — odparł Ki.
Nie dowiedzieliśmy się w jakim sensie, bo przy dźwiękach trąb wjechał na owalną arenę herold w fantastycznie kolorowym stroju i oznajmił, że pora przerwać rozmowy i powitać artystów Pierwszej Zabawy. Tłum zareagował śmiechem, herold pozdrowił Efera i odszedł, wlokąc za sobą tren żółto-błękitnej peleryny.
Nigdy w życiu nie oglądałem podobnych pokazów. Na samym środku murawy ustawiono wysoki, ośmioramienny wiatrak. Gdy skrzydła poczęły się obracać, z bramy wypadli jeźdźcy na białych koniach. Stojąc w siodłach, galopowali dookoła areny, następnie kolejno szarżowali na wiatrak. Kopia zakończona kulą uderzała w skrzydło, jeździec wylatywał w powietrze i albo lądował na miękkiej murawie, wywołując salwę śmiechu, albo uczepiwszy się skrzydła, demonstrował karkołomny skok na siodło konia, oczekującego spokojnie powrotu swego pana. Ekwilibrystyczne wyczyny wzbudzały entuzjazm widowni.
— Reagują jak dzieci — rzekł Laurin.
— Słusznie — zgodził się Efer — są rzeczywiście bardzo dziecinni.
— Kształtowanie mentalności tych istot — przemówił Ki — nie należy do najłatwiejszych zadań. Dalsze słowa zagłuszył śmiech Stu tysięcy rozbawionych istot. Ośmiu jeźdźców wirowało na skrzydłach wiatraka, wokół którego galopowały konie. W pewnym momencie rozległ się gwizd i akrobaci jednocześnie zeskoczyli na siodła.
— W powietrzu są lżejsi — poinformował Ki. — Dlatego tak chętnie uprawiają akrobatykę. Ciężar zwiększa się po zetknięciu z powierzchnią planety.
Nie było czasu na wymianę zdań, bo na arenę wbiegła następna grupa artystów.
— Będą układać cztery wielkie mozaiki — powiedział Efer. — Kto szybciej to uczyni, otrzyma nagrodę.
— Program gier i zabaw — mówił Ki — przewiduje ustawienie zamków naturalnej wielkości ze specjalnych klocków, ewolucje akrobatyczne pod balonem napełnionym ciepłym powietrzem, występy wesołków fikających kozły, grę stu wirtuozów na jednym instrumencie. Pokazy zakończą się późnym wieczorem.
— Interesujące widowisko — powiedziała Tereza — a ty cały czas przypatrujesz się kosmonautom, obserwowałeś nasze reakcje i do jakiego doszedłeś wniosku?
— Że reprezentujecie podziwu godną cywilizację.
— Proponuję zmianę tematu — rzekł Tytus.
— A ja zmianę miejsca i czasu — powiedział z uśmiechem Efer.
Zniknął stadion, przygasło słońce, ucichły wszelkie odgłosy. Przeskoczyliśmy dwa, trzy stopnie, a może więcej, bo nikt przecież nie liczył, zabrakło nagle ogniw pośrednich, wiążących nasze doznania w logiczną całość. Przywykliśmy na Ziemi, że człowiek, zanim wejdzie do domu, otwiera drzwi; że człowiek, zanim odczuje rozkosz, będzie współautorem prologu, uczestnicząc w grze miłosnej; że człowiek, zanim zbuduje wysoką wieżę, rozpocznie swoje dzieło od fundamentów, a potem kolejno piętro po piętrze, aż do samego wierzchołka. A tutaj nie szanowano porządku chronologicznego, nie zawsze coś wynikało z czegoś, po prostu mniej ważne czy nieistotne stopnie pośrednie przeskakiwano, skracając drogę wiodącą ku właściwemu celowi.
Podobnie Efer postąpił z nami. Ni stąd, ni zowąd znaleźliśmy się wewnątrz gmachu o różowych ścianach. Był to ogromny budynek, wielopiętrowy. Siedzieliśmy w głębokich fotelach na platformie, spełniającej rolę windy i kolejki, która sunęła po mostach zawieszonych nad przestronnymi halami. Efer-pośrednik, ustąpił miejsca Eferowi-przewodnikowi.
— W tych pomieszczeniach szkolimy Tych, Którzy Będą Uczyć Innych. Oto kołodzieje. Poznają tajemnicę konstrukcji i budowy koła.
— Czyżby na tej planecie nie używano koła? — zapytał Tytus.
— Na tej planecie ten problem już dawno został pomyślnie rozwiązany — odrzekł Efer. — Ci, Którzy Będą Uczyć Innych, zostaną wysiani na odległe planety do dalekich układów słonecznych, by przyspieszyć rozwój prymitywnych istot. Okazuje się, że wynalezienie koła natrafia na trudności. W wielurejonach trwa to niesłychanie długo. Dlatego ingerujemy. Czynimy to również wówczas, gdy istoty rozumne nie potrafią zrobić użytku ze swojego rozumu, gdy mozolne doświadczenia nie przynoszą żadnych wyników. Przypatrzcie się uważnie uczniom, którzy wkrótce będą uczyć. Oto kowale, garncarze, kamieniarze, rzeźbiarze, Na wyższych piętrach przygotowują się do zawodu nauczycieli rolnicy, architekci, pisarze, medycy i setki innych. Od pewnego czasu docieramy do najodleglejszych rejonów Wszechświata, by dopomóc tym, którzy stawiają pierwsze kroki. Bardziej zaawansowanych wtajemniczamy w prawa rządzące ruchem gwiazd i planet.
— Czym jest podyktowana ta troska o Mniej Rozumnych? — pytanie zadał Akon.