Выбрать главу

Teraz szedł przed nami, oglądając się od czasu do czasu, czy podążamy za nim. Z trzech stron spływały strumienie światła.

— Wypływają z trzech źródeł — wyjaśnił Efer.

— Z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Tutaj spotykają się.

Szliśmy dalej, aż do linii horyzontu, do miejsca, z którego było widać najdalej i najlepiej.

Zaludnione światy, kosmiczne linie komunikacyjne utrzymujące łączność między systemami słonecznymi, potężne eskadry gwiazdolotów, które przerzucały ludzi z jednego krańca Wszechświata na drugi.

— To okres burzliwego rozwoju cywilizacji naukowo-technicznych — tłumaczył Efer — intensywnej współpracy ludzkich cywilizacji rozproszonych po całym Kosmosie.

Potem straciłem z oczu Efera. Zastąpił go nieznajomy, nad wyraz pogodny człowiek. Stał przed jasnym domem o mało wyrazistych konturach. Górne piętra niknęły we mgle.

— Proszę — przemówił — wejdźcie do środka.

— A gdy zajęliśmy miejsca przed wielkim oknem, oświadczył: — Stąd zobaczycie pierwszy fragment Tej Strefy Kosmosu.

Za oknem pod rozłożystym drzewem siedział mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Pięknym kaligraficznym pismem zapełniał kolorowe kartki, po czym kładł je na taśmę transportera, którą szerokim łukiem rozpięto nad planetami. Kartki zdmuchiwał słoneczny wiatr, spadały na pola i wkrótce wyrastały z nich całe księgi.

— Mądre księgi — powiedział mężczyzna i otworzywszy pierwszą lepszą, przeczytał:

„Materia jest czystą nieokreśloną, bliską nicości”.

Księga wypadła mu z rąk na bose stopy. Krzyknął przeraźliwie, i podbiegł do drabiny opartej o… Nie mogłem dostrzec o co. Przeszkadzała rama okienna, ograniczając pole widzenia. Wtedy Pogodny Człowiek otworzył drugie okno. Drabina opierała się o nic. Są takie drabiny w czwartym wymiarze. Postawisz gdziekolwiek, stoją bez najmniejszego oparcia. Mężczyzna w trudnym do określenia wieku wdrapywał się po drabinie, przystając na każdym szczeblu. Ciężko oddychał i myślał obrazami. Była to galeria portretów tego samego człowieka: mroczna twarz o cofniętym czole, maleńkich, niespokojnych oczach, szerokich nozdrzach i silnie rozwiniętej szczęce — stopniowo jaśniała. Przedostatni portret wyobrażał oblicze człowieka bez wątpienia myślącego i ubawionego własnymi myślami. Natomiast ostatni był wizerunkiem niesłychanie uduchowionej istoty ludzkiej, niemal anielskiej. Pogodny komentator przypomniał, że człowiek sam o sobie mówi, iż jest istotą nieco gorszą od aniołów. Za tym portretem umieszczono pustą ramę.

— Dopiero maluję ten portret — powiedział Pogodny Przewodnik — niektórzy mówią, że to trwa całą wieczność. Będzie to obraz sumujący poprzednie portrety, a więc autoportret. Pracuję nad tłem, nad wyrazem oczu. Winny wyrażać kult piękna, bujność, gwałtowność i tęsknoty ludzkie już zaspokojone i niemożliwe do zaspokojenia.

— Wejdźmy na piętro — zaproponował Pogodny Człowiek, a gdy spełniliśmy jego prośbę, wypowiedzianą dość stanowczym tonem, otworzył trzecie okno. — Stąd widać naodleglejszą przyszłość — powiedział — i dość wyraźnie rysuje się kształt tej strefy Kosmosu przypominający w pewnym sensie człowieka siedzącego i zadumanego. Prawą dłonią podpiera głowę, lewa spoczywa swobodnie na kolanie. O czym myśli? Zastanawia się nad kształtem otaczających go Wszechświatów, planuje wyprawę. Pragnie poznać inne strefy Kosmosu i rozumniejszych od siebie.

— Zaludniliśmy Kosmos. Jak to się zaczęło? Powrót do teraźniejszości umożliwi odpowiedź na to pytanie.

Znowu siedzieliśmy na tarasie.

— Rozumniejsi respektują wolną wolę ludzi, samodzielność, niezależność, dlatego pozostawiają wam do wyboru dwie drogi: albo zostawić na Ludei kosmonautów, kobiety i mężczyzn, którzy wyrażą chęć założenia tu Domów Rodzinnych, albo wrócić na Ziemię.

Paweł Do prosił o połączenie z Domem Rodzinnym na pokładzie gwiazdolotu Dowódcy.

— Co radzicie? — zapytał gospodarzy.

— Ludzie czekają na nas — powiedziała Matka, — niepokoją się i niecierpliwią.

— Pora wracać do domu — rzekł Ojciec. — Chciałbym poczuć pod stopami Ziemię. Dowódca podziękował.

— Niech wypowiedzą się wszyscy kosmonauci. Maszyny zbiorą wypowiedzi i przekażą ostateczną opinię.

Odpowiedź była jednoznaczna: jak najszybciej wracać na Ziemię, utrzymać kontakt z Ludeą. Po pewnym czasie wysłać na planetę grupę ochotników.

— Utrzymanie kontaktu z nami — rzekł Efer

— będzie o tyle łatwiejsze, że Ludea w wyniku eksplozji niedalekich gwiazd znacznie zbliżyła się do Ziemi i wkrótce wejdzie do waszego Układu Słonecznego. W praktyce oznacza to, że zobaczycie za kilka miesięcy rodzinną planetę. Razem mkniemy w jej kierunku. Nie będę opisywał radości kosmonautów, wywołanej tą wiadomością. Nie zamierzam również relacjonować powitania eskadry na Ziemi. Minęło tutaj od dnia wyruszenia wyprawy w Kosmos trzydzieści osiem lat, na pokładach gwiazdolotów — siedem. Pesymistyczna przepowiednia, że nikt ze współczesnych nie doczeka powrotu kosmonautów, nie sprawdziła się. Wielu naszych przyjaciół odeszło, pozostawiając swoich następców, którzy przygotowali wzruszające uroczystości powitalne. Zapowiedź rychłego pojawienia się w Układzie Słonecznym nowej planety wywołała zrozumiałą sensację, a także zadowolenie. Ludea umożliwiła przecież kontynuowanie współpracy z Rozumniejszymi i realizację planu zaludnienia Tej Strefy Kosmosu. Jedynie zawsze wesoły kosmolog Laurin kręcił głową, wzdychał i całymi nocami przesiadywał w obserwatorium astronomicznym, manifestując swój nie najlepszy humor.

Wreszcie cały świat obiegła wiadomość, że Ludea weszła na orbitę okołosłoneczną najbliższą orbicie Plutona i najbardziej odległą od Słońca. Porusza się z szybkością dwudziestu kilometrów na sekundę. Promień Ludei jest dwukrotnie mniejszy od ziemskiego, masa pięć razy mniejsza od masy Ziemi. Doba trwa dwadzieścia sześć godzin.

Laurin zaprosił do swojego domu Pawła Do, Terezę i Tytusa, Heskera, Soke, Akona, Borcę i Kronikarza Wyprawy Narbukila. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, wracając do przeszłości i wybiegając myślą w przyszłość.

— Ba, przyszłość — powiedział Laurin. — Ta niepokoi mnie najwięcej. Zastanawiam się, czy wylądowaliśmy na oryginalnej Ziemi, czy też na reprodukcji rodzimej planety, stworzonej przez Eferydów w pobliżu Ludei. — No, a cały nasz Układ Słoneczny — rzekł Tytus. — To wszystko reprodukcje?

— Tak łatwo oszukać niedoskonały wzrok — odparł Laurin — tak łatwo wywołać wizję w przestrzeni kosmicznej albo w wyobraźni.

— A ludzie, miliardy ludzi?

— Żyjemy w otoczeniu nielicznej grupy. Reszta może być złudzeniem.

— Czyżby zdołali odtworzyć również drobiazgi, detale?

— Przypomnijcie sobie reprodukcje gwiazdolotu Dowódcy. Tuż przed startem — mówił Laurin — zakopałem w ogrodzie w pobliżu obserwatorium pierwszą odznakę kosmonauty, jaką otrzymałem za udział w wyprawie na Merkurego. Ot tak, by szczęśliwie wrócić na Ziemię. Dawniej ludzie wrzucali monety do morza, do fontann. Dziecinada. W czasie wyprawy nigdy nie myślałem o tej odznace. Nikt o niej nie wiedział. Warto ją odkopać.

Dom Laurina wybudowano na zadrzewionym zboczu niewysokiej góry. Do ogrodu schodziło się po kamiennych schodach. Były wąskie, kroczyliśmy więc gęsiego. Laurin prowadził, potem szliśmy ścieżką, posypaną żółtym piaskiem, wzdłuż żywopłotu do uroczej, drewnianej furtki ze wspaniałą, żelazną klamką.

— Po tamtej stronie — powiedział Laurin — są drzewa, trzy topole i dwie sosny. Pod wyższą zakopałem odznakę.