Był to jeden z takich wieczorów, typowych dla końcówki sierpnia, podczas którego ćmy garną się do lamp, a chłodna rosa zaczyna osiadać na trawnikach i wszyscy czują, że gdzieś daleko, na północnym zachodzie, Pani Zima zaczyna przygotowywać się do panowania nad światem.
Z mieszkania na pierwszym piętrze wyszedł pan Kasabian, żeby opróżnić kosz ze śmieciami. Wyglądał jak Gepetto, twórca marionetek, który wyrzeźbił Pinokia. Miał długie, starannie utrzymane wąsy, okulary o okrągłych szkłach i czarną, lśniącą kamizelkę. Kiedy zobaczył Echo, tańczącą na kolanach Melanie, wszedł na werandę, żeby przyjrzeć się kotce bliżej.
– Śliczny mały pieszczoch – powiedział.
– To jest dziewczynka. David przyniósł ją wczoraj do domu.
– Przypomina mi moją Wilmę – powiedział pan Kasabian z tęsknotą w głosie. – Wilma kochała koty.
– Musi jej panu bardzo brakować. Pan Kasabian pokiwał głową.
– Dwunastego listopada będą już trzy lata, ale wierz mi, wciąż przeżywam szok, kiedy budzę się rano, wyciągam rękę i uzmysławiam sobie, że nie ma jej obok mnie.
– Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła Davida.
– Z Bożą pomocą będziesz musiała się nad tym zastanawiać dopiero po tym, jak oboje przeżyjecie razem długie i szczęśliwe życie.
Pan Kasabian wrócił do domu i niemal w tej samej chwili zza rogu wyłonił się David, w zielono – białym dresie. Jego stopy w butach firmy Nike zatupotały na chodniku.
– Trzydzieści jeden minut i osiemnaście sekund! – wystękał triumfalnie. Wszedł na werandę i pocałował Melanie.
– Jaki jesteś spocony! – zawołała.
– Przepraszam, zaraz biegnę pod prysznic. Przyniesiesz mi piwo?
– Nie – odparła Melanie i przylgnęła całym ciałem do jego dresu. – Och, kocham cię takiego spoconego.
Znów ją pocałował, a ona oblizała jego wargi, policzki, a potem przesunęła palcami po jego włosach i przyciągnęła go jeszcze bliżej do siebie, dzięki czemu mogła zlizać pot z jego czoła.
– Hej, czyżbyś chciała zastąpić mi prysznic? – zawołał David, ale zaczął ją całować namiętnie.
Rozpięła zamek błyskawiczny jego bluzy, zanurzyła pod nią głowę i lizała lśniącą klatkę piersiową Davida.
– Chodźmy do środka – powiedziała. Wzięła Echo na rękę, a drugą zacisnęła na dłoni Davida.
W salonie zdjęła z niego bluzę i zaczęła lizać jego ramiona, plecy i brzuch.
– Lubię twój smak – mówiła. – Smakujesz jak miód zmieszany z solą.
Poprowadziła go do kanapy i popchnęła, żeby usiadł. Zdjęła mu buty i skarpetki. Klęcząc przed nim, wylizała jego pięty i powoli wsuwała język pomiędzy palce jego nóg. Przypominało to ślizganie się różowej foki między skałami. Następnie rozwiązała sznurek podtrzymujący spodnie i zdjęła je z niego. Po chwili ściągnęła z Davida także bokserki.
Położywszy go na kanapie, lizała wszędzie, dookoła spoconej moszny i we wgłębieniu między pośladkami. Pragnęła każdego zapachu, który w nim tkwił. Im był mocniejszy, tym lepszy. Pragnęła całkowicie zawładnąć smakiem jego ciała.
I w ten sposób wszystko się zaczęło.
Później każdej nocy po wzajemnej kąpieli, wykonanej językiem, obejmowali się, oddychając nawzajem darowanymi sobie oddechami, a ich skóry lepiły się od schnącej śliny. Każdej nocy zanurzał twarz we wgłębieniu pomiędzy jej udami, liżąc ją i pijąc z niej, a ona ssała1 jego żołądź tak mocno, że David aż krzyczał z bólu. A kiedy on krzyczał, Echo miauczała.
Pewnej nocy, jedenaście dni później, uniósł głowę i stwierdził, że ma szkarłatny policzek. Pocałował ją, a ona zlizała szkarłat z jego twarzy. Pochylił głowę w niemej prośbie, żeby tego nie przerywała.
Rodzice Melanie zaprosili ich na kolację do MacKenzie’s Steak and Seafood. Usiedli blisko siebie ze splecionymi dłońmi, wpatrując się w siebie nawzajem w świetle świecy.
Po chwili jej ojciec spojrzał na matkę i uniósł brew. Był miłym, spokojnym mężczyzną o siwych zaczesanych do tyłu włosach i dużym jastrzębim nosie. Matka Melanie była niemal jej starszą kopią, jeśli nie brać pod uwagę krótko ściętych włosów z jasnymi pasemkami i trochę pełniejszej figury. Ubrana była w jasną turkusową sukienkę, podczas gdy Melanie włożyła tego wieczoru czarne rzeczy.
– Zatem, zakochane gołąbki, planujecie już małżeństwo? – zapytał pan Thomas. – A może jestem po prostu staroświecki?
– Myślę, że jesteśmy czymś więcej niż małżeństwem – odparła Melanie, wciąż uśmiechając się do Davida.
– Czymś więcej? Co to znaczy?
– To znaczy, że jesteśmy sobie dużo, dużo bliżsi, niż mogłaby zbliżyć nas do siebie jakakolwiek ceremonia ślubna.
– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem. Melanie odwróciła się do ojca i dotknęła jego dłoni.
– Ty i mama mieliście wielkie szczęście, że się spotkaliście… Ale czasami dwoje ludzi może się w sobie zakochać tak mocno, że stają się jedną osobą. Nie muszą się niczym dzielić z sobą, ponieważ są jednością.
Jej ojciec potrząsnął głową.
– Obawiam się, że mnie to trochę przerasta. Po prostu zastanawiałem się, czy rozważyliście finansowe korzyści płynące z zawarcia związku małżeńskiego. – Odchrząknął i spróbował obrócić całą rozmowę w żart. – Hmm… Nie mam zielonego pojęcia, jakich korzyści podatkowych możecie się oboje spodziewać z racji bycia jedną osobą.
Na stole pojawiły się zamówione dania. Wybrali steki i homary, tylko Melanie zamówiła sałatkę ze smażonego tuńczyka. Rozmowa zeszła na temat piłki nożnej, potem zaś dyskutowali o ostatniej książce Johna Grishama, którą niedawno przeczytał ojciec Melanie. Wymienili też kilka zdań o przyjaciółce Melanie z „MidWest”, u której w wieku 26 lat zdiagnozowano raka szyjki macicy.
– Chce, żeby jej prochy rozrzucono w ogródku warzywnym, wyobrażacie sobie? Dzięki temu jej chłopak naprawdę ją zje.
– Makabryczne życzenie – powiedziała matka Melanie.
– Moim zdaniem piękne.
David nalał Melanie kolejny kieliszek białego wina.
– Jak ci smakuje tuńczyk?
– Jest fantastyczny. Chcesz trochę spróbować?
– Nie, dziękuję.
– Nie dziękuj, tylko spróbuj. Wypowiedziawszy te słowa, Melanie pochyliła się ku Davidowi i ostentacyjnie wsunęła mu z ust do ust przeżutą rybę. David przyjął poczęstunek, przez chwilę przeżuwał papkę rybną i wreszcie powiedział:
– Rzeczywiście, dobry. Miałaś rację.
Rodzice Melanie wpatrywali się w nich z niedowierzaniem. Tymczasem David zwrócił się do nich ze stoickim spokojem:
– Naprawdę dobry tuńczyk – i połknął to, co miał w ustach.
Następnego dnia matka Melanie zatelefonowała do niej do pracy.
– Martwisz mnie – powiedziała.
– Dlaczego? Przecież mam się doskonale. Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa.
– Chodzi mi o to, że twój związek z Davidem jest taki… cóż, wydaje się taki głęboki.
– Bo jest głęboki.
– Ale wasze zachowanie, kiedy jesteście razem… Naprawdę nie wiem, jak to powiedzieć. Te pocałunki, bezustanne migdalenie się, dzielenie się jedzeniem. Poza wszystkim, to jest krępujące dla otoczenia.
– Mamo, my się kochamy. I tak, jak powiedziałam tacie, nie jesteśmy dla siebie partnerami, jesteśmy tą samą osobą.
– Wiem. Ale przecież każdy potrzebuje w życiu trochę przestrzeni dla siebie… Trochę czasu, żeby być tylko sobą. Uwielbiam twojego ojca, ale zawsze się cieszę, kiedy wychodzi grać w golfa. Przez kilka godzin jestem wtedy sama, słucham muzyki, bo lubię to robić, układam kwiaty w wazonach albo rozmawiam przez telefon z przyjaciółkami. Mogę wtedy być sobą.