Выбрать главу

Odpowiedziała mi przedłużająca się cisza.

– Halo! – zawołałem i znów zacząłem przyciskać guziki wszystkich dzwonków po kolei. – Halo! Czy ktoś mnie słyszy?

Wciąż dusiłem na dzwonki, kiedy z błyskiem kogutów na dachu nadjechał policyjny radiowóz. Wyskoczyło z niego dwoje policjantów, kobieta i mężczyzna i podbiegli do mnie po schodach. Mężczyzna był wysoki i chudy, a kobieta wyglądała, jakby była w stanie przetrwać dziewięć rund na ringu z Jessem Venturą. Krople deszczu błyszczały na ich przezroczystych plastikowych ortalionach.

– Co się dzieje?

– Jestem sąsiadem z budynku obok, zatrzymałem się w mieszkaniu babci. Usłyszałem krzyk dziecka. Myślę, że to się dzieje na najwyższym piętrze.

Teraz policjantka zaczęła przyciskać guziki dzwonków i w końcu zareagował ten sam mężczyzna.

– Posłuchaj pan, mówiłem już panu, że nie słyszałem żadnego krzyku, że to nie ma ze mną nic wspólnego, niech pan więc przestanie do mnie dzwonić albo zawołam policję.

– Tu policja, proszę pana. Niech pan otworzy drzwi.

Niemal natychmiast zabrzmiał cichy brzęczyk i drzwi się otworzyły. Policjanci weszli do środka. Kiedy spróbowałem iść za nimi, policjantka mnie powstrzymała:

– Pan tu poczeka. Sami to załatwimy.

Zniknęli na rachitycznych schodach i zostałem w holu sam. Naprzeciwko mnie wisiało brudne lustro; moje odbicie w nim przypominało raczej zjawę niż człowieka. Miałem na nim bladą twarz, sterczące włosy i cienkie ramiona, przywodzące na myśl druciany wieszak do ubrań. Bardziej niż sobą byłem siedmioletnim chłopcem z fotografii stojącej nad kominkiem.

Dziwne, ale w tym holu wyczuwałem coś ledwie dla mnie uchwytnego, lecz znajomego. Może były to beżowo-białe płytki w kształcie rombów na podłodze, a może drewniana boazeria na ścianach, sięgająca mi do pasa? W mieście stały zapewne dziesiątki tysięcy starych domów, wykończonych w taki sposób. A jednak nie chodziło tylko o moje wrażenia wzrokowe. Coś znajomego było także w zapachu. Nie było tu wilgoci i pachniało czosnkiem, jak w kamienicy obok, lecz było sucho i ledwie wyczuwalnie pachniało jakimiś ziołami, jakby nawet mieszanką ziół, które dawno straciły swój właściwy, silny zapach.

Czekałem prawie pięć minut, a tymczasem policjanci przechodzili z piętra na piętro, pukając do wszystkich drzwi. Słyszałem, jak rozmawiali z ludźmi, którzy wylewali na nich swoje żale. W końcu wrócili do mnie.

– No i? – zapytałem.

– W tym budynku nie ma żadnego dziecka, proszę pana.

– Co? Słyszałem je na własne uszy.

– Nikt w tym domu nie ma dziecka, proszę pana. Sprawdziliśmy w każdym mieszkaniu.

– Ten krzyk docierał z najwyższego piętra. Przysięgam na Boga. Ten chłopiec krzyczał coś w rodzaju: „Mamusiu, mamusiu, nie możesz”, ciągle to powtarzał.

– Najwyższe piętro jest puste, proszę pana. Od sześciu lat. Gospodarz ma tam tylko graciarnię i nic więcej.

– Jesteście pewni?

– Całkowicie. Sprawdzimy jeszcze oba budynki po bokach, żeby mieć całkowitą pewność, ale wszystko wskazuje na to, że się pan pomylił. Może czyjś telewizor był włączony zbyt głośno? Wie pan, jacy są starsi ludzie. Czasami głusi jak pnie.

Zszedłem za nimi po schodach. Pan Szponder stał na progu i mnie obserwował.

– No i co? – zapytał mnie, gdy tymczasem policjanci zaczęli dzwonić do mieszkań w sąsiednim budynku.

– Przeszukali dom od piwnicy po dach. Tam nie ma żadnego dziecka.

– Chyba coś ci się więc wydawało, Jimmy.

– Tak, być może.

– To nawet lepiej, niż gdyby jakiś dzieciak naprawdę był bity. Mam rację?

Pokiwałem głową. Trudno mi było cokolwiek powiedzieć.

Następnego dnia rano, kiedy myłem zęby, w mieszkaniu zadzwonił telefon. Odezwał się rudy lekarz ze szpitala świętej Philomeny.

– Z przykrością muszę pana poinformować, ze pańska babcia przed kilkunastoma minutami dotarła do końca ziemskiej wędrówki. Nie cierpiała.

– Rozumiem – odparłem, z ustami pełnymi mięty.

* * *

Zadzwoniłem do kilku kuzynek i kuzynów, informując ich, co się stało. Nikt spośród nich nie zdawał się jednak zbytnio przejęty. Kuzyn Dick mieszkał w Milwaukee i mógł bez problemu przyjechać do Chicago, żeby się ze mną spotkać, powiedział jednak, że ma „zatrzęsienie” spotkań biznesowych z Wisconsin Cuneo Press. Kuzyn Erwin sprawiał, szczerze mówiąc, wrażenie, jakby nie do końca wiedział, co plecie. Uparcie powtarzał: „A więc to ty, Jimmy… góra przyszła do Mahometa…”

Kuzynka Frances okazała mi więcej zrozumienia. Zawsze ją lubiłem. Była mniej więcej w moim wieku i pracowała dla Bloomingdales w Nowym Jorku. Kiedy do niej zatelefonowałem, akurat miała przerwę na lunch i mój telefon tak nią wstrząsnął, że zaczęła kaszleć. Nie opanowała kaszlu już do końca rozmowy.

– Posłuchaj – powiedziała. – Kiedy wracasz na Florydę?

– Nie śpieszę się. Wyleciałem z pracy za to, że chciałem wziąć wolne, by pojechać do babci.

– Może więc zatrzymasz się po drodze u mnie w Nowym Jorku? – Zakaszlała. – Z radością znów cię zobaczę.

– Sam nie wiem. Napij się wody. Cisza. Znów kaszel. Wreszcie usłyszałem:

– To po prostu zadzwoń do mnie, jak będziesz na La Guardii.

* * *

Kuzynka Frances mieszkała w kamienicy z elewacją z piaskowca i tarasowymi balkonami na Ulicy E 17 w Village. Same ulice były tu raczej liche i zaniedbane, jednak jej mieszkanie na poddaszu było duże i pięknie urządzone. Właściwie tego należało się spodziewać po kimś, kto utrzymuje się z projektowania okien wystawowych. Trzy ściany pokrywał tynk, na którym namalowano magnolie, a czwarta była oczyszczona do naturalnej cegły i wisiały na niej przeróżne przedmioty, na przykład poroża jeleni z Hamptons albo dziwne indiańskie narzędzia medyczne z Wyoming.

Sama kuzynka Frances była bardzo chuda i zadbana, miała lśniące, równo obcięte włosy, a nosiła jedwabną bluzeczkę i seksowne spodnie, przypominające pidżamę. Była najmłodszą córką siostry mojej matki, Irenę, i w pewnym oświetleniu wyglądała dokładnie jak moja matka, a przynajmniej tak, jak matka wyglądała na tych kilku fotografiach, które ciągle przechowywałem. Miała wysokie czoło, szeroko rozstawione oczy, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, lecz raczej małe usta, co sprawiało, że wyglądała na osobę o wiele chłodniejszą, niż była w rzeczywistości.

Nalała mi do szklanki zimnego chardonnay Stag’s Leap i elegancko zasiadła na ciemnoczerwonej skórzanej kanapie.

– Tak dawno cię nie widziałam. Kiedy to było? Ale i tak nic się nie zmieniłeś. Nie wyglądasz nawet na o dzień starszego niż wtedy, gdy miałeś dwadzieścia dwa lata.

– Nie wiem, czy to jest komplement.

– Oczywiście, że komplement. Wciąż pracujesz nad tą swoją powieścią?

– Od czasu do czasu. Raczej rzadziej niż częściej.

– Brak natchnienia? – Teraz rozpoznałem jej perfumy. Issy Miyaki.

Wzruszyłem ramionami.

– Uważam, że trzeba mieć wyczucie kierunku, żeby pisać powieść. Wyczucie, że się dokądś zmierza, że coś się na tej drodze rozwija, zmienia, rośnie…

– I nie masz tego wyczucia?

– Sam nie wiem. Czuję się, jakbym wsiadał z tłumem ludzi do pociągu i upuścił bilet. Schylam się, podnoszę go, a kiedy się prostuję, pociąg już odjeżdża. A ja wciąż stoję na peronie. Mam ze sobą zapakowaną walizkę, ale nie ma pociągu.

Przez długą chwilę patrzyła na mnie swymi szeroko rozstawionym oczyma. W końcu odezwała się:

– Nie cierpiała, prawda?

– Babcia? Mam nadzieję, że nie. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, spała.