Выбрать главу

– Przyjechałabym na pogrzeb, ale…

– Nieważne. Było kilkoro znajomych i przyjaciół. Dozorca z jej kamienicy. Jakiś Włoch ze sklepu spożywczego na rogu. Wszystko odbyło się tak, jak powinno. Bardzo cicho. Bardzo…

– Samotnie? – zasugerowała.

– Tak – odparłem. – Samotnie.

Nie byłem jednak pewien, komu, jej zdaniem, miała doskwierać ta samotność podczas pogrzebu.

* * *

Wieczorem musiała wyjść na jakieś umówione spotkanie, przyjęcie z alkoholem, mimo wszystko zrobiła nam jednak kolację. Stała w małej, starannie zaprojektowanej kuchni i mieszała conchiglie alla puttanesca w niebieskim ceramicznym rondlu.

– Pomidory, kapary, czarne oliwki, zgniecione czerwone chilli, wszystko to pomieszane z oliwą i makaronem… Nazywają to „sosem nierządnicy”.

Nabiłem na widelec kilka muszelek makaronu z rondla i posmakowałem.

– Dobre. Moje gratulacje dla nierządnicy.

– Umiesz gotować, Jimmy?

– Ja? Broń Boże!

– Nigdy nie gotujesz? Nie zrobisz sobie nawet klopsów?

– Nawet się nie zbliżam do piecyka w kuchni. Boję się go.

– Słyszałam o ludziach, którzy się boją wysokości, kotów, wody… Ale piecyków? Jesteś pierwszym takim przypadkiem.

– To chyba piecykofobia. Ale nie pytaj mnie, skąd się ona wzięła.

Zjedliśmy razem przy stole kuchennym, rozmawiając o babci i siostrach mojej matki. Moja mama zmarła nagle, kiedy miałem pięć lat. U matki Frances wykryto w wieku trzydziestu siedmiu lat raka piersi. Umierała powolną śmiercią, cierpiąc przez wiele miesięcy.

– Oboje jesteśmy więc teraz sierotami – powiedziała Frances i położyła dłoń na mojej dłoni.

* * *

Krótko po dziewiątej zadzwonił dzwonek u drzwi. W progu stanął facet o kręconych włosach, w czarnej aksamitnej marynarce i w czarnej jedwabnej koszuli.

– Frances? Jesteś gotowa? – zapytał, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem.

– Prawie. Muszę tylko włożyć buty. Nick, poznaj mojego kuzyna, Jimmy’ego. Jimmy, to jest Nick. Jest inspiratorską częścią Inspirational Plaster Moldings SA.

– Miło cię poznać – powiedziałem. – Dobrze, że nie jesteś tym plastrem.

– Ucieszymy się, jeśli pójdziesz z nami – zaproponowała mi Frances. – Tam, dokąd idziemy, zazwyczaj podają wino, ciastka ryżowe i częstują mnóstwem złośliwych dowcipów na temat lamperii i podwieszanych sufitów.

– Wolę sobie odpuścić, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

* * *

Po wyjściu Frances i Nicka rozebrałem się i postanowiłem wziąć długi prysznic. Śmierć babci bardzo mocno przeżyłem. Kiedy myłem szamponem włosy, zamknąłem oczy i widziałem ją, siedzącą na skraju mojego łóżka z głową lekko przechyloną na bok, uśmiechającą się do mnie.

– Babciu, dlaczego mama umarła?

– Bóg zapragnął ją mieć z powrotem u siebie, po prostu żeby mu pomogła w niebie.

– Czy mnie nie kochała?

– Oczywiście, że cię kochała. Nawet nie wiesz, jak mocno. Ale kiedy Bóg wzywa, trzeba go usłuchać, nieważne, kim się jest i jak bardzo lubi się życie na ziemi.

Wciąż się mydliłem, kiedy odniosłem wrażenie, że słyszę coś, co przypomina płacz. Odgadłem, że są to prawdopodobnie odgłosy kotów, kopulujących na podwórku, dlatego nie zwróciłem na to większej uwagi. Jednak po chwili znów usłyszałem ten płacz, tym razem znacznie głośniejszy, w ogóle już niepodobny do wrzasku kotów. Tym razem odniosłem wrażenie, że to głos dziecka, wołającego o pomoc.

Natychmiast zamknąłem krany z wodą i zacząłem nasłuchiwać. Przez prawie pół minuty trwała cisza, jeśli nie liczyć odległego szumu ruchu ulicznego i powolnego kapania wody do brodziku kabiny prysznicowej. Pomyślałem, że chyba miałem halucynacje. Wyszedłem spod prysznica i owinąłem się ręcznikiem.

Nagle, o Boże, usłyszałem głośny, rozpaczliwy płacz dziecka. Pobiegłem do salonu, a płacz jakby mnie gonił.

– Mamo! Mamo! Nie możesz! Przestań, mamo, nie możesz, nie możesz! PRZESTAŃ, MAMO, NIE MOŻESZ!

Wciągnąłem dżinsy, mimo że kleiły się do moich mokrych nóg. Następnie włożyłem sweter i wsunąłem stopy do butów, przydeptując je na piętach, ponieważ nie miałem czasu, żeby poluzować paski. Otwarłem drzwi do mieszkania i wsunąłem pod nie książkę, żeby się za mną nie zatrzasnęły. Na półpiętrze nacisnąłem guzik windy i miałem wrażenie, że minęła wieczność, zanim rozległ się warkot jej motoru i kabina z cichym wyciem ruszyła do góry.

Wybiegłem na ulicę. Wiał mocny, porywisty wiatr, unoszący w powietrze gazety, kartonowe pudła i papierowe kubki do napojów. Pobiegłem po schodach do drzwi sąsiedniego budynku i zacząłem dusić na przyciski dzwonków do mieszkań. Działałem w tak szaleńczym pośpiechu, że minęło kilkanaście uderzeń serca, zanim zdałem sobie sprawę, że są to te same przyciski dzwonków, na które naciskałem w Chicago.

Znieruchomiałem. Cofnąłem się o krok. Wprost nie mogłem uwierzyć, że to, na co patrzę, istnieje naprawdę. Nie tylko naciskałem na te same przyciski, ale stałem przed tym samym domem. Miałem przed sobą te same, pomalowane na czarno drzwi i stałem w tym samym zadaszonym przedsionku.

Poczułem w głowie coś w rodzaju skondensowanego nacisku, jakby cały świat miał za chwilę się zapaść i jakbym to ja znajdował się w centrum grawitacji.

Jak to możliwe, że to był ten sam dom? Jak to się mogło stać? Przecież Chicago leżało niemal tysiąc mil stąd, czy możliwe więc było, żebym stanął dokładnie przed drzwiami domu wyglądającego identycznie jak ten, który sąsiadował z domem babci?

Przez chwilę nie wiedziałem, co robić. Wreszcie usłyszałem w domofonie męski głos.

– Kto tam?

Nie byłem pewien, czy to jest ten sam głos, który słyszałem w Chicago.

– Czy… Czy mógłby mi pan otworzyć drzwi? Bardzo proszę.

– Kto mówi?

– Niech pan posłucha, moim zdaniem na najwyższym piętrze tego domu znajduje się dziecko w opałach.

– Jakie dziecko? Najwyższe piętro jest puste. Nie mieszka tam żadne dziecko.

– Czy jednak zgodzi się pan, żebym tam zajrzał? Pracuję dla SZOWD.

– Dla kogo?

– Jestem funkcjonariuszem Stowarzyszenia Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Dzieci.

Byłem wytrącony z równowagi, jednak nie miałem zamiaru ustąpić. Choć nie mogłem zrozumieć, jakim cudem jest to ten sam budynek, do którego dobijałem się w Chicago, za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć, skąd bierze się krzyk.

– Niech pan otworzy drzwi, dobrze? Cisza.

– Niech pan otworzy te pieprzone drzwi, jasne?

Wciąż cisza.

Odczekałem chwilę, zastanawiając się, co robić, wreszcie przytrzymałem się poręczy i z całej siły kopnąłem drzwi. Framuga pękła, kopnąłem więc jeszcze raz, a potem znów kilka razy, aż wreszcie drewno przy zamku pękło i drzwi się poddały.

Wszedłem do środka. Hol był ciemny, udało mi się jednak znaleźć włącznik światła. Ściany mniej więcej do wysokości pasa były wyłożone boazerią z ciemnego drewna, a podłogę wyłożono biało – beżowymi płytkami w kształcie rombów. Do ściany przybity był wieszak, obok wisiało brudne lustro, a w powietrzu unosił się ledwie wyczuwalny zapach zwiędłych róż.

Zacząłem iść po schodach. Skrzypiały, mimo że były wyłożone grubym jutowym dywanem. Znad progów niemal wszystkich drzwi przebijały wąskie pasemka światła i docierały do mnie zza nich odgłosy rozmów, kłótni i zmywania naczyń. Jakaś kobieta mówiła:

– Powinien być na to jakiś przepis… czy zawsze tego nie powtarzałam?

Odpowiadał jej mężczyzna:

– O czym ty mówisz? Jaki przepis może regulować zapach ciała?