– Chciałbym się tylko wygodnie przespać, nic więcej.
– W porządku. Do książki meldunkowej wpisze się pan rano.
Dom pochodził z osiemnastego wieku i pełen był mahoniowych antyków i ciężkich, onieśmielających gobelinów. W holu wisiał ponury portret olejny jakiegoś mężczyzny z zadartym nosem, w kolonialnym mundurze marynarza, z lunetą pod pachą. Pani Woodward poprowadziła mnie stromymi schodami aż na trzecie piętro, do małej sypialni z ukośnym sufitem i widokiem skrzącego się Charleston, docierającym przez okno w dachu.
Rzuciłem torbę na dywanik i usiadłem na pościelonym łóżku.
– Wspaniale – powiedziałem. – Gdybym tu nie trafił, wciąż jeszcze bym czekał w kolejce do recepcji w hotelu Radisson.
– Wypije pan filiżankę czekolady?
– Nie, dzięki. Nie chcę pani sprawiać żadnych kłopotów.
– Łazienka jest piętro niżej. Byłabym wdzięczna, gdyby z prysznicem poczekał pan jednak do rana. Odgłosy kąpania rozchodzą się po całym domu.
Umyłem się w niewielkiej umywalce pod okapem i wytarłem się ręcznikiem wielkości chusteczki, spoglądając jednocześnie na miasto. Mimo że powietrze było przejrzyste, wiatr wiał w tej chwili z siłą huraganu i przez szpary w oknie wwiewał do mojego pokoiku chłodne powietrze.
W końcu, zmęczony jak pies, wskoczyłem do łóżka. Na nocnym stoliku leżał przewodnik po Narodowym Muzeum Morskim. Spróbowałem go czytać, lecz moje lewe oko bezustannie się zamykało. W końcu wyłączyłem światło, opatuliłem się kołdrą i zasnąłem.
– Mamo, nie możesz! Mamo, nie możesz! Proszę cię, mamo, nie możesz! NIE, MAMO, NIE MOŻESZ!
Poderwałem się gwałtownie na łóżku, cały zlany potem. Przez chwilę nie mogłem odgadnąć, gdzie się znajduję, zaraz jednak usłyszałem odgłosy rzęsistego deszczu, uderzającego o dach, a przez okno zobaczyłem światła Charleston. Jezu. Znów ten koszmar. Koszmar z krzykiem w roli głównej. Podniosłem się z łóżka i napełniłem wodą szklankę, w której stała szczoteczka do mycia zębów. Jezu.
Napełniałem ją po raz drugi, kiedy znów usłyszałem krzyk dziecka.
– Nie, mamo, nie! Nie, mamo, nie możesz! PROSZĘ, NIE, MAMO!
Włączyłem światło. Nad biureczkiem wisiało małe antyczne lustro, tak małe, że mogłem w nim zobaczyć jedynie swoje oczy. Jakiś chłopiec krzyczał i ja go słyszałem. To nie był żaden sen. To nie była halucynacja. Słyszałem go, słyszałem go, jak krzyczy w sąsiednim domu. Albo to był prawdziwy krzyk, albo cierpiałem już na schizofrenię. Ze schizofrenią mamy do czynienia, gdy ktoś słyszy ludzi rozmawiających lub wykrzykujących coś po drugiej stronie ściany. Lecz przecież schizofrenicy nie myślą „być może mam schizofrenię”. Schizofrenicy wierzą, że ich doznania odzwierciedlają stan faktyczny. Różnica pomiędzy mną a schizofrenikiem była taka, że ja wiedziałem, iż mam do czynienia z czymś, co dzieje się naprawdę.
– Mamo nie mamo nie mamo nie możesz proszę nie proszę nie proszę.
Ubrałem się. Kiedy zawiązywałem sznurowadła, chłopak wciąż krzyczał i błagał. Ostrożnie otworzyłem drzwi mojego pokoiku na poddaszu i zacząłem schodzić po stromych schodach. Skrzypiały tak głośno, jakby śpiewał wielki chór kościelny, z tym że każdy stopień wydawał inny dźwięk. W końcu dotarłem do holu, gdzie wielki zegar z kurantem cierpliwie odmierzał długość naszych ziemskich egzystencji, uderzenie po uderzeniu.
Na zewnątrz, na Broad Street, hulał wiatr i nie było żywego ducha. Ruszyłem w kierunku sąsiedniego domu i natychmiast go zobaczyłem: wąski, ciemny budynek z zadaszonym przedsionkiem.
Przystanąłem i zacząłem się w niego wpatrywać, a moje włosy rozwiewał wiatr. Tym razem nie zamierzałem dzwonić do drzwi, nie zamierzałem też przemocą wdzierać się do środka. Ten budynek miał swój sekret, sekret przeznaczony specjalnie dla mnie, mimo że nie zamierzał mi go ujawnić.
Wróciłem do domu pani Woodward, starannie zamknąwszy za sobą drzwi na ulicę. Czym prędzej wspiąłem się po schodach z powrotem do mojej sypialni na poddaszu. W pierwszej chwili pomyślałem, że być może chłopiec przestał krzyczeć, jednak kiedy podszedłem do okna, usłyszałem przeszywający uszy wrzask.
Rama okienna była stara i zmurszała. Deszcz i podzwrotnikowa wilgoć sprawiły, że napęczniała. Spróbowałem otworzyć okno dłonią, bezskutecznie, musiałem więc w końcu naprzeć na nie ramieniem, w efekcie czego dwie szyby pękły z głośnym trzaskiem. Niemniej jednak udało mi się otworzyć okno szeroko i zabezpieczyć je w tej pozycji haczykiem. Wtedy wspiąłem się na biurko i ostrożnie wyszedłem na dach. Chryste, nie byłem już taki młody jak kiedyś. Wiatr był tak silny, że niemal zepchnął mnie w dół. Był niebezpieczny głównie dlatego, że atakował gwałtownymi, niespodziewanymi porywami. Powietrze w kominach zawodziło potępieńczo, a anteny telewizyjne trzęsły się jak w epilepsji.
Ostrożnie ruszyłem wzdłuż gzymsu w kierunku dachu sąsiedniego budynku. Nie miałem wątpliwości, że to jest ten sam dom z zadaszonym przedsionkiem, który od niedawna napotykałem wszędzie, ponieważ jego dach przykryty był dziewiętnastowiecznymi łupkami i nie miał gzymsów w stylu kolonialnym. Nie zastanawiałem się jednak, jak się tutaj znalazł, w historycznym centrum Charleston. Zbyt byłem zaabsorbowany tym, żeby nie spaść siedemdziesiąt pięć stóp w dół do ogrodu. Odgłosy wyładowań atmosferycznych ogłuszały mnie, pioruny bezustannie uderzały w oddali, gdzieś nad Charles Towne Landing, a chłopiec wciąż krzyczał i błagał. Teraz wiedziałem, że jest bardzo blisko mnie.
Pośrodku dachu budynku, który mnie interesował, znajdował się świetlik, w tej chwili jasno oświetlony. Oparłem najpierw prawą, a potem lewą stopę o rynnę i zacząłem pełznąć jak krab w tym kierunku, starając się przywierać do dachówek, aby nie zwiał mnie z dachu jakiś gwałtowniejszy podmuch wiatru.
– Mamo, nie możesz! Proszę, mamo, nie! NIE MAMO NIE MOŻESZ NIE MOŻESZ!
Dysząc z wysiłku, dotarłem do świetlika. Starłem dłonią krople deszczu z szyby i zajrzałem do pomieszczenia poniżej.
Była to kuchnia, wyłożona zielonym linoleum. Jedynym dużym meblem był w niej kredens pomalowany na kolor kremowy i zielony. Po prawej stronie stała ciężka kuchenka gazowa z lat pięćdziesiątych, a tuż pode mną znajdowały się stoliki i krzesła, w tych samych kolorach. Dwa krzesła leżały przewrócone na podłodze, podobnie jak wysokie krzesełko, przeznaczone dla dziecka.
W pierwszej chwili, mimo że słyszałem głośny krzyk, nikogo nie dostrzegłem, nagle jednak w polu mojego widzenia pojawił się mały chłopiec. Miał pięć albo sześć lat, ubrany był w wyblakłą niebieską pidżamę, a jego twarz była niemal szkarłatna od płaczu i cierpienia. Sekundę później ujrzałem także kobietę w taniej różowej sukni. Włosy miała w nieładzie i trzymała w ramionach wyrywające się dziecko. Miało nie więcej niż osiemnaście miesięcy. Była to dziewczynka, naga i posiniaczona.
Kobieta krzyknęła coś, bardzo szorstko. Chłopak w niebieskiej pidżamie podskakiwał dookoła niej, wciąż krzycząc i łapiąc ją za suknię.
– Nie, mamo! Nie możesz! Nie możesz. Nie mamo nie możesz!
Jego głos przechodził w pisk, gdy podskakiwał, starając się wyszarpnąć dziewczynkę z rąk matki. Kobieta jednak na chwilę uwolniła jedno ramię i uderzyła go tak mocno, że zatoczył się na jedno z przewróconych krzeseł i uderzył głową o stolik.
Teraz matka otworzyła drzwiczki piecyka. Nawet z mojego miejsca na dachu mogłem dostrzec, że pali się w nim gaz. Kobieta uklękła przed piecykiem i przysunęła do niego krzyczącą, wierzgającą dziewczynkę.
– Nie! – krzyknąłem, uderzając pięścią w świetlik. – Nie, nie możesz tego zrobić! Nie!