Выбрать главу

– Sam nie wiem… Po prostu chciałem zobaczyć to miejsce i tyle. Przecież gdyby stajenka, w której urodził się Jezus, wciąż stała, chciałbyś do niej zajrzeć, prawda?

– To miejsce sprawia, że przechodzą mnie ciarki.

Rozejrzałem się i musiałem przyznać, że zakole Rzeki Smutnego Psa było bardzo ponurym i samotnym miejscem. Bub wyłączył silnik helikoptera i wszystkich nas ogarnęła całkowita cisza. Rzeka Smutnego Psa była tak płytka, że prawie nie mogliśmy usłyszeć jej szumu. Na drzewach w ogóle nie było ptaków. Do moich uszu docierał wyraźnie jedynie szum wiatru. Wreszcie nadleciała jakaś wrona i przysiadła na okrągłym oparciu krzesła przed kominkiem. Popatrzyła na nas z przekrzywioną główką, jednak ani razu nie zaskrzeczała. W końcu zamachała skrzydłami i odleciała.

Ogarnęło mnie bardzo niepokojące uczucie, że ktoś przyszedł tu za mną i stanął bardzo blisko mnie, uważnie się we mnie wpatrując,

– Chodź – powiedział Jerry. – Muszę się napić czegoś mocniejszego.

Kiedy szliśmy do helikoptera, Jerry potknął się o coś i prawie się przewrócił.

– Znowu robisz rzeczy nie w tej kolejności co trzeba – powiedziałem. – Ludzie zazwyczaj najpierw piją, a dopiero potem się przewracają.

– Cholera, zaplątałem się w coś.

Cofnął się i zaczął kopać kępę trawy. Nagle pochylił się, wyciągnął scyzoryk i zaczął grzebać nim w ziemi.

– Co tam masz? – zapytałem.

– Nie wiem. Jakąś klamkę, może rączkę.

Wyrywał z ziemi kępy trawy, aż wreszcie natrafił na prostokątną metalową pokrywę skrzynki z zardzewiałą metalową rączką. Pociągnął za nią, czerwieniejąc na twarzy z wysiłku, aż wreszcie udało mu się wyrwać skrzynkę z ziemi.

– Oto zagubiony skarb Szatana znad Rzeki Smutnego Psa – oznajmił.

– Jasne. Zobaczmy, co jest w środku.

Skrzynka była zamknięta na klucz, a zamek mocno zardzewiał, jednak Bub znalazł długi śrubokręt i po wydaniu z siebie porcji przekleństw i pochrząkiwań zdołaliśmy otworzyć pokrywę. W środku znajdowała się delikatna szara szmatka, w którą starannie zawinięto kilka kości. Było tam także siedem szklanych pojemników z jakimś proszkiem oraz pięć poczerniałych dzwoneczków do sań. Jerry podniósł jeden z pojemników i przeczytał ręcznie zapisane oznaczenie na przylepionej do niego kartce:

– „Prochy Ludzkie”.

– Co to jest, jakiś sprzęt do magicznych obrzędów?

– Tak to wygląda. Słyszałeś kiedykolwiek o Szatanie z Rzeki Smutnego Psa?

Bub potrząsnął przecząco głową.

– Nie wychowywałem się w tych okolicach. Pochodzę ze Sweet Home w Oregonie.

– Ów Szatan miał mieszkać w tej chacie. Zabił dwadzieścia siedem dzieciaków, odcinając im głowy.

– Chrzanisz.

Jerry zamknął skrzynkę i powiedział:

– Znajdźmy wreszcie coś do picia. Przypuszczam, że nasze znalezisko jest coś warte. Wiesz co, może muzeum miejskie w Roseau to od nas kupi?

– Tak myślisz? Przecież oni nawet nie chcą mówić o tym, co się wydarzyło tamtej nocy, a więc tym bardziej nie zechcą tego upamiętniać.

* * *

Zabraliśmy zardzewiałą starą skrzynkę do Roseau i pokazaliśmy ją Johnowi Shooksowi.

– Proszę, proszę – powiedział, oglądając jej zawartość z nieskrywanym triumfem. – A nie mówiłem, że to nie żaden mit?

Alma Lindenmuth z obrzydzeniem zmarszczyła nos.

– To wygląda okropnie. Co zamierzacie z tym zrobić?

– Prawdopodobnie wszystko sprzedamy.

– Na pewno nie w Roseau – powiedział John Shooks. – To tak, jakbyście chcieli sprzedać w Nowym Jorku kawałki rozbitego samolotu.

– Myślę, że powinniśmy dokładnie zbadać, co to jest – zasugerowałem. – To znaczy, jeśli Szatan znad Rzeki Smutnego Psa dzięki temu sprawiał, że lepiej rosło zboże, musimy się dowiedzieć, jak mu się to udawało.

– Miał szczęście do pogody, i tyle – zawyrokował Jerry. – Chyba nie myślisz poważnie, że prochy ludzkie i stare kości mogą mieć jakiś zbawienny wpływ na plony?

– Interesuje mnie po prostu, jaki stosował rytuał. I nie bądź takim sceptykiem. Widziałem kiedyś w telewizji film dokumentalny o jakimś cudotwórcy z Modoc i on naprawdę używał kości, prochów i rysował kręgi na ziemi. W ciągu niecałej godziny wywołał deszcz, który później padał bez przerwy przez trzy tygodnie.

– Och, proszę cię… Gdzie to puścili, na Discovery Channel?

– No dobra, i tak uważam, że powinniśmy się uważnie przyjrzeć naszemu znalezisku. Może dzięki niemu dowiemy się, co robić, żeby nasze sosny szybciej rosły?

– Dobra ziemia, dobre światło i regularne deszcze, oto czego im potrzeba, żeby rosły szybciej. – Jerry jeden po drugim wyciągał naczynia z prochem ze skrzynki. – „Rozbite Lustro. Proch Jarzębinowy. Kwiat Nieszpułki. Psi Język. Sól Siarkowa. Krew Zasuszonej Żaby” – odczytał napisy.

– Cóż, prawdopodobnie masz rację – powiedziałem. Wciąż jednak nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, które po raz pierwszy ogarnęło mnie przy wypalonej chacie nad Rzeką Smutnego Psa. Przez cały czas czułem, że ktoś znajduje się dosłownie o krok za mną. Czułem jego oddech na karku.

* * *

Następnego dnia rano zostaliśmy znów wezwani do St Paul. Ponieważ nie zanosiło się, byśmy mogli za skrzynkę Szatana dostać jakąkolwiek żywą gotówkę, Jerry w końcu mi ją dał. Owinąłem ją w egzemplarz „Roseau Times-Region” i umieściłem w walizce, razem ze swetrami zrobionymi na drutach.

Nawet w mieście było pięć stopni poniżej zera i kiedy wjechałem do rodzinnego Maplewood, zobaczyłem, jak moi sąsiedzi odgarniają z podjazdów świeżo spadły śnieg. Mieszkaliśmy niedaleko pól golfowych Maplewood na małym osiedlu, złożonym z zaledwie z sześciu prywatnych domów. Zaparkowałem samochód pod oknami i po chwili Jenny otworzyła drzwi. Ubrana była w dżinsy i czerwony sweter. Jej jasne włosy lśniły w zimowym słońcu. Zza jej pleców wybiegli Tracey i Mikey. Scena przypominała ponowne zjednoczenie rodziny po latach, takie, jakimi czasami epatuje na okładkach „The Saturday Evening Post”.

Mój sąsiad, Ben Kellerman, aż zdjął z głowy wełniany kapelusz. Objawiwszy światu całą łysinę, zawołał:

– Wracaj do swoich lasów, Jack! – Był to żart, znany tylko nam dwóm, a oparty na jakiejś piosence Robbiego Robertsona o drwalu, który próbuje zrobić karierę w wielkim mieście.

Na kolację Jenny podała kurczaka z jarzynami w cieście, kandyzowane ziemniaki, w domu było ciepło i przytulnie. O siódmej zaprowadziłem Tracey i Mikeya na górę, usiadłem na skraju łóżka Mikeya i przeczytałem obojgu dzieciom opowiadanie o Świętym Mikołaju. Nie o tym, o którym opowiedział mi John Shooks, ale o wesołym grubym facecie z wielką białą brodą.

– Kiedy nadejdzie Boże Narodzenie, nie będę spał przez całą noc, żeby zobaczyć, jak Święty Mikołaj wchodzi do domu przez komin – powiedział Mikey. Miał siedem i pół roku i odstające uszy. W ciągu dnia kipiał energią, jednak jeszcze się nie zdarzyło, żeby zasnął później niż piętnaście po dziewiątej wieczorem.

– A ja upiekę mu bożonarodzeniowe ciasto – powiedziała Tracey, ziewając. Była śliczna, szczupła i drobna jak jej matka. Miała duże szare oczy i przeguby rąk tak cienkie, że oba można było objąć palcami jednej dłoni.

* * *

Kiedy dzieci grzecznie już spały w łóżku, Jenny i ja usiedliśmy z butelką czerwonego wina przed kominkiem i rozmawialiśmy. Kiedy opowiedziałem jej o Szatanie znad Rzeki Smutnego Psa, zadrżała.

– To straszna historia.

– Tak, ale musi w niej być trochę prawdy. W końcu znaleźliśmy skrzynkę z materiałami Szatana, nawet więc jeśli to nie dzięki niemu lepiej urosło zboże, mogę mieć pewność, że przynajmniej istniał.