– Panie Keller… Panie Keller, czy coś się stało?
– Przepraszam, Pu, ale nie miałem czasu, żeby do ciebie zadzwonić. Nie otwieram dzisiaj. Właściwie to zamykam na zawsze. Jacqueline została wciągnięta przez lustro.
Punipuni zrobił kilka kroków i chwycił go za ręce.
– Panie Keller, moje serce bije teraz w pańskiej piersi. Kiedy zdarzyła się ta tragedia?
– Dziś rano. Zupełnie niedawno. Była tu policja. Muszę wrócić do domu i zobaczyć, co jeszcze mogę zrobić.
– Ona była taka wspaniała, panie Keller. Nie wiem, co mógłbym powiedzieć, żeby ukoić pański ból.
Jack potrząsnął głową.
– Nic. Przynajmniej nie teraz. Wracaj do domu, jeśli chcesz.
– Może pójdę z panem? Czasami ramię, na którym można się wesprzeć i wypłakać, jest lepsze niż pieniądze wygrane na loterii.
– Masz rację. Chodź ze mną, będę ci bardzo wdzięczny.
Mieszkał na Russian Hill, w małym różowym wiktoriańskim domku w dzielnicy angielskiej. Było tu tak stromo, że swego forda peacocka parkował opartego przednimi kołami o krawężnik i z wrzuconym wstecznym biegiem. Dzień był słoneczny i zatoka skrzyła się w oddali niczym popękane szkło. Wiał jednak zimny wiatr, unoszący ze sobą zapach, który przypominał śmierdzący oddech rybaków.
– Jack!
Jakiś facet o czerwonej twarzy, z siwymi wąsami, biegł pod górę, ciągnąc za sobą wielkiego pitbulla, uwiązanego na krótkiej smyczy. Mężczyzna ubrany był w żółto-brązową tweedową marynarkę, końcówki nogawek miał wsunięte w skarpety.
– Hej, wołam cię, Jack! – powtórzył i uniósł rękę w geście pozdrowienia.
– Witam, majorze – pozdrowił go Jack i popatrzył na okna swego mieszkania na pierwszym piętrze. Ktoś zostawił je otwarte, pewnie jeszcze Jacqueline, i białe firanki powiewały na wietrze.
– Wiem już, staruszku, co się stało. Jest mi tak strasznie przykro. Nemesis i ja jesteśmy tym wstrząśnięci. Taka wspaniała młoda dziewczyna!
– Dziękuję ci – powiedział Jack.
– Niektóre lustra to prawdziwe skurwysyny, co? I w sumie nie można ufać żadnemu z nich.
– Myślałem, że akurat to jest bezpieczne.
– Stary, tak naprawdę to żadne nie jest bezpieczne, wiesz? Tak jak te pioruńskie psy. Przez lata zachowują się poprawnie, a potem, niespodziewanie, bez żadnego racjonalnego powodu, ciach! Odgryzają nos jakiemuś dzieciakowi, albo coś w tym rodzaju. Nemesis nigdy by się nie zgodziła, żebyśmy mieli lustro w domu. Ja chyba też nie mam na to ochoty. Poza tym, z jej wymiarami… Lustro by pękło w momencie, w którym stanęłaby przed nim, co?
Jack spróbował się uśmiechnąć, zdołał jednak tylko żałośnie wykrzywić twarz. Wszedł do domu i zaczął się wspinać po wąskich schodach. Dwa kroki za nim szedł Punipuni. Hol był pusty i pachniał dojrzałymi melonami. W połowie schodów znajdowało się okienko z witrażem, przedstawiającym ślepą kobietę. W tle widoczny był zamek; unosił się nad nim czarny dym, a ponad dymem krążyły gawrony.
Punipuni złapał Jacka za rękaw.
– Pana Bóg nie wymaga tego, żeby pan to robił, panie Keller.
– Owszem – odparł Jack. – Ale moje serce tego ode mnie wymaga. Myślisz, że po prostu wynajmę jakąś firmę transportową i każę ją stąd wywieźć? Kocham ją, Pu. I będę ją kochał. Zawsze.
– Słowo „zawsze” wcale nie oznacza tego, co pan myśli – powiedział Punipuni. – Niech pan pamięta, że pański ulubiony sklep z dywanami nie zawsze będzie widoczny z progu pańskiego domu.
Stanęli na piętrze. Jack podszedł do drzwi mieszkania i wyciągnął klucz. Serce biło mu w klatce piersiowej jak irlandzki bęben i wcale nie był pewien, że będzie w stanie zrobić to, co zamierzał. Spostrzegł amulet z brązu na drzwiach, tam gdzie go przymocowała Jacqueline, i przypomniał sobie, jak dziewczyna po raz ostatni całowała czubki swoich palców, później przyciskała je do amuletu i mówiła:
– To jest symbol życia wiecznego, które nigdy się nie skończy.
Była wówczas naga, jeśli nie liczyć wysokiego kapelusza na głowie, takiego, jaki nosił Sherlock Holmes. Uwielbiała Sherlocka Holmesa i często nazywała Jacka „Watsonem”. Czasami bez uprzedzenia wyciągała skrzypce, grała kilka taktów muzyki Cajun i oznajmiała:
– Gra jest w toku.
Otworzył drzwi i pchnął je. Mieszkanie było ciche, jeśli nie liczyć odgłosów ruchu ulicznego, docierającego zza okien. Za drzwiami znajdował się wąski przedpokój, w którym stał wieszak na ubrania. Wisiały na nim jednak wyłącznie kapelusze, ponad dwadzieścia – stetsony, meloniki, a nawet bezkształtne stare fedory. Na podłodze stało mnóstwo nieprzyjemnie pachnących, rozchodzonych butów, wśród nich brązowe oksfordki, pozłacane baletki i buty do biegania marki Guevara za 350 dolarów.
Jack zrobił krok ponad butami i wszedł do salonu. Jego umeblowanie stanowiły ciężkie skórzane krzesła i kanapa oraz przeszklone szafy na książki, wypełnione dziełami w skórzanych oprawach. Nad żeliwnym kominkiem wisiała wielka kolorowa litografia. Przedstawiała nagą kobietę o bujnych kształtach, jadącą na rowerze po dywanie z żywych myszy, rozgniatanych przez koła. Tylko ktoś, kto bardzo uważnie przyjrzałby się dziełu, zauważyłby, że rower zamiast siodełka wyposażony jest w grube purpurowe dildo z dołączonymi imitacjami nabrzmiałych jąder. Podpis pod litografią brzmiał: Drugi z najprzyjemniejszych sposobów eksterminacji gryzoni.
Drzwi do sypialni były uchylone, ale Jack nie mógł zebrać się w sobie, żeby wejść do środka. W końcu Punipuni trącił go łokciem i powiedział:
– No, Jack, wejdź tam. Musisz. Nie naprawisz pękniętego dzbana, unikając patrzenia na niego.
– Tak. Masz rację.
Jack przeszedł przez salon i pchnął drzwi sypialni. Sosnowe łóżko z baldachimem wciąż było nie zasłane. Kołdry leżały w poprzek, a jedna z poduszek była zrzucona na podłogę. Po przeciwnej stronie pokoju, między dwoma otwartymi oknami stała toaletka Jacqueline, zastawiona perfumami Debussy, pudrami do twarzy i dziesiątkami szczoteczek i pędzelków w białym ceramicznym garnuszku.
W rogu stało duże lustro. Miało owalny kształt i wysokość niemal sześciu stóp, licząc od podstawy. Jego rama wykonana była z ciemnego błyszczącego mahoniu, na którym dookoła wyżłobiono gałęzie winorośli, a na samej górze drwiącą twarz cherubina. Jack obszedł łóżko i stanął przed lustrem. Zobaczył jedynie samego siebie, kołdry i Punipuniego, stojącego w progu.
Jack wyglądał strasznie. Włosy miał potargane, gdyż nie uczesał ich po zdjęciu fartucha przez głowę, ubrany był w pogniecioną niebieską koszulę, upstrzoną jakimiś brzydkimi białymi plamami, i w rozlazłe dżinsy z poprzecieranymi kolanami. Pod oczyma miał obwódki w kolorze śliwkowym.
Wyciągnął rękę i dotknął palcami zakurzonej powierzchni lustra.
– Jacqueline – powiedział. – Jacqueline, jesteś tam?
– Może to tylko jakieś nieporozumienie? – odezwał się Punipuni, starając się nadać swojemu głosowi optymistyczną barwę. – Może jedynie wyszła na chwilę, żeby kupić sobie szminkę do ust?
Jack jednak wiedział, że nie zaszła żadna pomyłka. Gdy patrzył w lustro, widział w nim białą jedwabną koszulę nocną Jacqueline, leżącą na podłodze przy łóżku. Kiedy się jednak odwrócił, nie było jej tam, nie było jej w realnym świecie.
Pochylił się zbliżył twarz do lustra.
– Jacqueline! – zawołał chrapliwym głosem. – Jacqueline, kochanie, to ja, Jack!
– Może się ukrywa? – zasugerował Punipuni. – Może nie chce, żeby pan zobaczył, jak cierpi?
Jednak w tym samym momencie Jacqueline ukazała się w lustrze i ruszyła powoli przez pokój w kierunku Jacka, jak kobieta we śnie. Była naga, jedynie w czarnych szpilkach, ozdobionych czarnymi jedwabnymi chryzantemami, i w wielkim czarnym kapeluszu pogrzebowym, ozdobionym strusimi piórami. Oczy miała osłonięte okularami z czarnymi szkłami, z uszu zwisały jej wielkie kolczyki, a usta miała pomalowane błyszczącą czarną szminką.