Zupitza, widząc zapalającą się żarówkę, schylił się i podniósł z podłogi pancerfaust – tak lekko, jakby to była aluminiowa rurka. Wymierzył broń w środkową część szybu windy. Zgrał szczerbinkę z głowicą i czekał.
Tunel, którym poruszała się drezyna, był ślepy. U jego końca znajdował się wlot innego korytarza, który tworzył kąt prosty z tunelem. Mock wiedział doskonale, że drezyna dojeżdżała do miejsca, gdzie tory kolejowe się kończyły, tam stawała, a pasażerowie wysiadali i szli dalej owym prostopadłym korytarzem.
Niekiedy na pasażerów czekał jakiś pojazd.
Dzisiaj na Gnerlicha czekał motocykl.
Kierowca nie siedział jednak na kanapie pojazdu, lecz leżał obok niego, gryząc knebel.
Eberhard Mock i Cornelius Wirth kucnęli przy ślepej ścianie i wpatrywali się w ciemność.
Stamtąd miał nadjechać drezyną Heinrich Zupitza, wiozący trupa komendanta Gnerlicha.
Bombowiec petlakow, pilotowany przez majora Wiaczesława Komarenkę, znalazł się nad fabryką.
Zaryczały spusty bomb. Artyleria przeciwlotnicza zostawiała w powietrzu białe obłoki, które otaczały samolot majora Komarenki jak barokowe ornamenty. Major dał znak i jego kadłub stał się lżejszy o dwieście kilogramów. Bombowiec odleciał, robiąc miejsce swojemu następcy. Bomby wyrwały dziurę w kilkupiętrowych halach. Ogień i dym, uwolnione przez bomby, prawie polizały podwozia rosyjskich samolotów.
Zupitza widział już kabinę windy zjeżdżającą z góry. Mógł teraz łatwo trafić granatem, ale był cierpliwy. Czekał, aż kabina dojedzie do połowy szybu i zwolni. Kiedy to się stało, zatrzęsła się ziemia, stalowe liny naprężyły się i pękły. Zupitza wystrzelił, pocisk runął w stronę szybu jak złowrogi szerszeń i trafił w szyb windy – w miejsce, gdzie ona powinna się właśnie znajdować. Ona była jednak niżej, leciała już w stronę ziemi. Szyb, wartownia i drezyna widoczne były bardzo wyraźnie wśród iskier sypiących się spod windy. Nieoczekiwanie kabina zazgrzytała przeraźliwie. Zadziałał mechanizm blokujący. Winda zatrzymała się dwa metry nad ziemią. Od góry szybu buchnęły dym i kurz, które natychmiast wypełniły cały podziemny tunel.
Zupitza zszedł po omacku, dźwigając drugi pancerfaust. Nic nie widział. Dymi kurz dostawały się do oczu. Zupitza wymierzył po raz drugi w miejsce, gdzie powinna znajdować się winda, i wystrzelił. Usłyszał jęk blachy i poczuł, jak jej kawałki przeleciały mu obok ucha. Wykonał swoje zadanie. Rozsadził windę, Gnerlich nie żyje. Zbliżył się do drezyny i poruszył wajchą. W jej mechanizmie zazgrzytały kawałki gruzu. Kiedy ruszał, zdawało mu się, że ktoś wskakuje na drezynę. Wyciągnął pistolet i strzelił w kierunku, z którego dochodził ten odgłos.
Trzęsienie ziemi, kurz i dym wypełniły tunel. Mock i Wirth założyli gogle. Pod stopami poczuli drżenie. Mock przyłożył policzek do szyn. Drgania były bardzo wyraźne.
– Jedzie! – krzyknął do Wirtha. – Już po wszystkim!
Obaj ruszyli naprzeciw drezyny. Po kilkudziesięciu metrach przystanęli i zapalili latarki. Zaczęli nimi gwałtownie poruszać. Tak się umówili z Zupitzą. Ten na widok latarek miał zwolnić i się zatrzymać, aby nie uderzyć o ścianę zamykającą ślepy tor. Drżenie było coraz wyraźniejsze. Powoli zamieniało się w dudnienie. Huk stawał się nie do zniesienia.
– Co jest! – krzyknął Wirth. – Czemu się nie zatrzymuje?
To było ostatnie, co powiedział, a może ostatnie, co pomyślał. Drezyna wynurzyła się z obłoków dymu.
Oświetlała ją mała lampa naftowa umocowana na burcie. Obaj uskoczyli przed piekielną machiną i przylgnęli do ścian. Wirth poczuł potworne przyciąganie, któremu nie mógł się oprzeć. Potem usłyszał zgrzyt i mlaskanie. Usłyszał to, choć żadnym zmysłem nie powinien już niczego percypować. Nie mógł przecież widzieć ani słyszeć, że kawałki jego ciała rozpryskują się po ścianach, a kończyny łamią pod kołami drezyny.
Mock też poczuł to przyciąganie wieczności, ale mu się nie poddał. Burta drezyny rozorała jego skórzany płaszcz na plecach. Poczuł silne uderzenie w kręgosłup i upadł na tory. Za drezyną. Poparzoną twarz paliły iskry. Leżał na torach. Między palcami przeciekała mu miękka, lepka i ciepła galareta nieznanego pochodzenia. Położył policzek na drgającej szynie. Snopy iskier sypały się za drezyną, która hamowała. Mock niczego więcej nie widział z powodu śmierdzącej mgły, składającej się z sadzy i dymu, którą przeciąg wessał w tunele podziemnego miasta. Nie miał czym oddychać. Zacisnął palce na nosie i nie otwierał ust. Wciąż drgały mu przed oczami sylwetki dwóch ludzi na drezynie: roześmiany komendant Gnerlich trzymający nogę na zakrwawionym ciele Zupitzy. Kiedy Mock uświadomił sobie treść swego widzenia, postanowił więcej nie walczyć. Oderwał palce od nosa i zaczerpnął głęboko powietrza. W jego płuca wtargnęła ognista sadza. A potem usłyszał huk drezyny rozbijającej się o ślepą ścianę.
BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
SZÓSTA RANO
Mock otworzył oczy i zobaczył nierówny, wybielony wapnem sufit. Wrażenie nierówności powodowały deski, które zachodziły jedna na drugą. Sufit z desek, pomyślał Mock, gdzie może być taki sufit?
– Jest pan w baraku medycznym obozu na Bergstrasse, kapitanie – usłyszał głos profesora Brendla. – Czuwam przy panu. Niech pan spokojnie leży, a ja wszystko opowiem.
Mock nie zastosował się do wskazówek profesora. Najpierw poruszył kończynami. Ból, jaki poczuł, nie był eksplozją cierpienia – raczej łagodnym sygnałem zmęczonych mięśni. To był znak, że kości są całe. Uniósł głowę, by obejrzeć ewentualne siniaki. Wtedy się zaczęło. Krew wypłynęła z nosa i wdarła się do ust, a stamtąd do płuc. Przyniosła ze sobą cząsteczki sadzy. Pierwsze rozrywające kaszlnięcie odrzuciło go z powrotem na pryczę. Drugie targnęło żołądkiem. Kurczowo chwycił się brzegu pryczy i zwymiotował do stojącego obok wiadra. Torsje miotały nim jak w epileptycznych paroksyzmach.
Na skroniach czuł delikatne dłonie. Ktoś przytrzymywał go za głowę i pilnował, aby znajdowała się zawsze nad wiadrem. Te zimne dłonie były dla niego cudownym ukojeniem, pieszczotą anioła. Opadł znów na plecy i poczuł dotkliwy ból kręgosłupa. Zacisnął powieki i czekał, aż wszystkie narządy wewnętrzne wrócą na swoje miejsce. Znowu poczuł na czole dotknięcie. Nie chciał otwierać oczu, ponieważ obawiał się, że opiekująca się nim istota jest tylko tworem jego wyobraźni, zjawą, która zniknie, gdy on wraz z otwarciem oczu wróci do rzeczywistości.
Ciekawość zwyciężyła, otworzył oczy, a zjawa się nie ulotniła.
Hrabina Gertruda von Mogmitz ocierała mu czoło. Miała na sobie wciąż tę samą szarą sukienkę. Jej jasne włosy bez śladu siwizny związane były z tyłu w koński ogon. Cierpienie obrysowało mocno jej usta i nadało różowe zabarwienie powiekom. Granatowy siniec na skroni podkreślał biel jej skóry. Skutki działania bólu zostały jednak złagodzone przez lekki uśmiech – trochę drwiący i nieobecny. Piękne szaroniebieskie oczy były ciepłe i wilgotne. Hrabina otarła chusteczką usta Mocka i odsunęła się z krzesłem. Chciał ją powstrzymać, przytulić do siebie i pocałować, ale nie pozwoliła mu na to myśl, która brutalnie wtargnęła w jego umysł. Zdał sobie sprawę, że nie ma maski na twarzy. Ty stary satyrze, mówiła ta myśl, chcesz obdarzyć tę cudowną istotę swym starczym, obwisłym ciałem, chcesz skalać jej usta zarzyganym oddechem?