Omiotła wzrokiem pokój i nie znalazłszy nawet cienia brudu i kurzu – ani na ramach portretu ślubnego jej rodziców, ani na błyszczącej politurze kredensu, ani na wypastowanej podłodze – wyszła do przedpokoju.
Stamtąd udała się do kuchni.
Usiadła przy stole, oparła brodę na nadgarstkach i zapatrzyła się w szczyty kamienic przebijające przez ogołocone z liści gałęzie drzew Ogrodu Botanicznego.
Wczesnowiosenny pejzaż za oknem nie uspokoił nerwów zszarganych przez kapitana, który zaniepokoił jej matkę.
Jeszcze czuła w kuchni, gdzie wcześniej z nim rozmawiała, zapach jego perfum.
Ogarnęła ją irytacja.
– A to się wyperfumował, stary skurwysyn – powiedziała w nadziei, że przekleństwa przyniosą jej chwilową ulgę i że choć przez moment nie będzie musiała udawać cierpiętnicy, z łagodnym uśmiechem pielęgnującej chorą matkę.
– Kto by pomyślał. Taki stary kutas. Wstrętny, poparzony, gruby, a tak się perfumuje.
– Stary, ale jary – usłyszała i aż podskoczyła ze strachu.
Mock blokował swym masywnym ciałem kuchenne drzwi.
– Jak pan śmie! – wrzasnęła przerażona. – Przecież kazałam panu wyjść!
– A ja wróciłem. Zapomniałem grzebienia. – Mock wszedł do kuchni, zamknął drzwi, oparł się o nie i zapalił papierosa.
– I rano nie będę mógł rozczesać mojej bujnej czupryny – mówiąc to, zdjął kapelusz i zademonstrował rzadką siwą siatkę oplatającą mu głowę.
Mock zaczął się rozglądać za popielniczką.
Elsa postawiła ją na stole.
– No proszę, niech pan siada – uśmiechnęła się do starszego mężczyzny. – Bawi mnie pan. Nawet ktoś taki jak pan jest odmianą w tym kieracie. Dostanę papierosa?
– Bardzo proszę. – Mock wyjął z teczki dwie pary jedwabnych pończoch i przesunął je w stronę kobiety.
– Dziękuję. – Elsa sprawnie wsunęła pończochy do szuflady kuchennego stołu, nie okazując najmniejszego zdziwienia.
Kiedy pracowała jako pielęgniarka, często wyrażano jej wdzięczność w taki właśnie sposób.
– Kilka spraw mnie niepokoi. – Mock stracił chęć dalszego dowcipkowania. – Pani mama odmawia współpracy i zeznań, co mnie w ogóle nie dziwi. Jest w końcu ciężko chora. A może pani mnie wesprze. Pewnie jeszcze do niedawna mieszkały panie w Kanthen u hrabiostwa von Mogmitzów.
– Słucham pana. – Elsa trzymała papierosa w wyprostowanych palcach, czekając na ogień.
– Po pierwsze. – Mock trzasnął gazową zapalniczką przed jej papierosem. – Niech mi pani powie wszystko o Hansie Breslerze – Gnerlichu. Wszystko, o czym pani wie i o czym mówiła pani mama.
– Dobrze. – Niezbyt urodziwa twarz Elsy Potempy była skupiona i poważna. – Najpierw o sobie. Mieszkałam u von Mogmitzów od urodzenia do piętnastego roku życia, kiedy to zostałam oddana do szkoły pielęgniarskiej w Breslau. Wtedy zmarł mój ojciec, stajenny u von Mogmitzów. Potem byłam w szkolnym internacie przez cztery lata. Po szkole pracowałam osiem lat w szpitalu św. Agnieszki. Dopiero niedawno poprosiłam o urlop, aby móc się opiekować chorą matką.
– Bardzo proszę o Gnerlichu. – Mock złożył ręce błagalnie.
– Dobrze. Ależ się rozgadałam. – Elsa zganiła samą siebie. – Kamerdynera Hansa Breslera poznałam jako dziecko. Zawsze wydawał mi się sympatyczny. Częstował mnie cukierkami, uczył jeździć na kucyku. Był bardzo miły. Ale moja mama go nie znosiła. Trzymała mnie od niego z daleka. Kiedyś dostałam po łapach, jak wzięłam czekoladki. Ponieważ byłam bardzo łakoma, przychodziłam po kryjomu do jego pokoju.
– Nie zrobił pani niczego złego? – przerwał jej zaniepokojony głos Mocka.
– Nie, nigdy – uśmiechnęła się Elsa Potempa. – Niczego złego. Lubiłam Hansa. Był wtedy przed trzydziestką. Opalony i przystojny. Ale moja mama nie znosiła go, i wie pan co? Dzisiaj, po latach.
Przypuszczam, że mama mnie oddala do szkoły z internatem, żebym była trochę dalej. Myślę, że podkochiwałam się w Hansie.
– Ale dlaczego pani matka go nie znosiła? Przecież była świadkiem przy zmianie jego nazwiska? A zresztą, dlaczego on w ogóle zmienił nazwisko? Może pani wie coś na ten temat?
– Powoli. Dużo pytań. – Elsa znów się uśmiechnęła. – Ze wszystkim był pan taki prędki?
– Dlaczego od razu „był”? – Mock podchwycił rozbawiony ton Elsy. – Myśli pani, że ma rację ludowe przysłowie, które mówi: „Po kopie już po chłopie”?
– Ja tam nie wiem.
– Mogę pani udowodnić, że przysłowia nie zawsze są mądrością narodów.
– No nie. Jaki ostry! Ale się rozkokosił! – roześmiała się Elsa. – Tylko że ja nie mam strzykawki, aby dać panu później glukozę.
– Nieważne jest „później”, ważne jest „teraz”. – Mock żartował, ale Elsa wyczuła w jego głosie jakiś fałsz, jakieś zniecierpliwienie.
– No dobrze, dobrze. Dość tych głupich żartów. Niech pan powtórzy jeszcze raz pytania – odparła surowo.
– Wątpię, żeby moje odpowiedzi na coś się przydały, ale zawsze coś. No niech pan pyta!
– Dlaczego Bresler zmienił nazwisko? – zapytał Mock.
– Matka mi opowiadała, że Hans nienawidził Żydów. Miał obsesję na ich punkcie. Może dlatego, że kiedyś go wzięli za Żyda. Pewnego razu gościł w Kanthen jakiś generał. Byłam wtedy bardzo mała. Miałam może pięć lat. Jest to jedno z najwcześniejszych moich wspomnień. Wie pan, ciekawe, jak mało pamiętamy z dzieciństwa.
– No dobrze – przerwał jej Mock. – I co z tym generałem? Co się stało?
– Generał podczas wizyty okazywał Hansowi wielkie zainteresowanie. Nocą wymknęłam się do pokoju Hansa, mając nadzieję na kilka cukierków. W pokoju była wielka awantura. Pijany generał w samej bieliźnie biegał za Hansem i usiłował go złapać. No wie pan, za co. Krzyczał przy tym: „Pokaż mi, Żydku Breslauer, swoje obrzezanie”. Hans, wściekły, uciekł przed nim na korytarz i obudził cały dom. Na drugi dzień generał wyjechał, a Hans postanowił zmienić nazwisko.
– Bresler był Żydem?
– Nie, nie był – Elsa zarumieniła się nieoczekiwanie i gwałtownie umilkła.
– Ale był obrzezany, co? – Mock nie ustępował.
– A skąd mogę niby wiedzieć, co? – Elsa podniosła głos. – Już mam dość tej rozmowy! Wynoś się pan!
– Wyrzuca mnie pani, a ja i tak wrócę. – Mock uśmiechnął się nienaturalnie. – Po sztuczną szczękę. Muszę czymś gryźć moje cztery młode kochanki. One to lubią.
– Nudne są te pańskie dowcipy – mruknęła i powoli się uspokajała.
– Nie interesuje mnie, skąd pani wie o obrzezaniu Breslera – powiedział Mock bardzo łagodnie. – Pewnie widziała go pani w kąpieli w Sadkow, prawda? Bawiła się pani latem na brzegu stawu, a on się kąpał nago, myśląc, że nikt go nie widzi. Tak było, prawda, panno Potempa?
– Tak było – odpowiedziała Elsa bez uśmiechu.
– Czy Bresler kiedykolwiek mówił o swoim obrzezaniu? Czy je wyjaśniał? Na przykład wtedy w Sadkow, gdy go pani ujrzała. Czy jakoś to tłumaczył?
– Tak. Wytłumaczył to operacją stulejki, jaką przeszedł w dzieciństwie.
– Dziękuję pani za to wyjaśnienie. – Mock położył na stole jeszcze jedną parę pończoch. – Wiem, jak trudno było pani to wyznać. A teraz jeszcze jedno pytanie. Dlaczego pani matka nienawidziła Breslera?
– To jest bardzo dziwne, wie pan. – Elsa w zamyśleniu wsuwała do szuflady prezent. – Kiedy pytałam o to mamę, zawsze reagowała gniewem i nigdy nie odpowiadała jasno. Tylko raz powiedziała coś głupiego.
– Co powiedziała? – W głosie Mocka było napięcie. – To bardzo ważne, nawet jeśli jest to coś głupiego.
– Wie pan co? Moja mama często mi czegoś zabraniała. Tak głupio zabraniała. Na przykład nie pozwalała mi się kąpać w Sadkow, straszyła mnie, że tam pływają gryzące karpie. Albo kiedy chciałam się bawić w stodole, zabraniała, mówiąc, że tam jest wielkolud, który mnie połknie. Albo.