„Nie. Ja jestem psem. Ty jesteś lisicą. Nazywam się Fuks.”
„Idiotyzm. Fuks to robak!”*
„Tak, ale ludzie nazwali mnie Fuksem – bo miewałem szczęście, czyli fuksa. To takie ich wyrażenie.”
Wzruszyła ramionami, podejrzewając mnie o głupotę. I nie odezwała się do mnie ani słowem przez następne półtorej mili. Potem zbliżyła się do mnie i rzekła:
„Jesteśmy już prawie na miejscu. Od tej pory masz się zachowywać bardzo cicho i bardzo ostrożnie poruszać.”
„Dobrze”, wyszeptałem. Dygotałem z podniecenia.
Ujrzałem przed nami farmę. Z zapachu, jaki od niej dobiegał, oceniłem, że nastawiona jest głównie na produkcję mleka.
„Co zrobimy? Zabijemy krowę?”, zapytałem zupełnie poważnie. Przepełniał mnie entuzjazm.
„Zgłupiałeś? – syknęła lisica. – Zapolujemy na kury. Trzymają ich tu trochę.”
I bardzo dobrze, pomyślałem. To też może być bardzo interesujące.
Popełzliśmy w stronę farmy. Dokładnie naśladowałem styl lisicy: czołgałem się do przodu w absolutnej ciszy, węszyłem, zatrzymywałem się, nasłuchiwałem, po czym znów ruszałem po cichu od krzaka do krzaka, przekradając się przez wysoką trawę. Zauważyłem, że wiatr wieje w naszą stronę: niósł od farmy cudowne zapachy. Dotarliśmy do wielkiej otwartej szopy i wśliznęliśmy się do niej bez przeszkód. Po lewej stronie znajdowały się wielkie bele zeszłorocznej słomy jęczmiennej, a po prawej spiętrzone wysoko worki nawozu. Gdy wyleźliśmy z drugiej strony szopy, przystanąłem przy korycie z wodą i nachłeptałem się jej do woli.
„No, chodź! – wyszeptała niecierpliwie lisica. – Nie ma na to czasu. Wkrótce świt.”
Podreptałem za nią, czując się odświeżony. Nerwy miałem napięte jak postronki. Przemknąłem z lisicą przez podwórze służące do suszenia ziarna, koło koryt i silosu, a w końcu obok ohydnie śmierdzącego dołu na nawóz. Zmarszczyłem nos – nie za dużo tego dobrego? – i przyspieszyłem kroku za chytrą lisicą. Z wielkiej obory słychać było donośne chrapanie krów. Zapach jęczmienia z mijanego gigantycznego silosu zbożowego prawie zabił woń gnoju (aczkolwiek nie do końca). Wkrótce pokonaliśmy podwórze. Dojrzałem przed sobą mroczne zarysy domu oświetlonego księżycową poświatą.
Lis zatrzymał się i zaczął węszyć. Po chwili nasłuchiwania rozluźnił się i odwrócił w moją stronę.
„Jest tu tylko jeden twój ziomek, wielka, okrutna bestia. Musimy uważać, żeby go nie zbudzić, śpi koło domu. Zrobimy tak… – Podeszła bliżej i stwierdziłem, że jest całkiem atrakcyjna na swój drapieżny sposób. – Kury trzymane są tam, za siatką. Jest cienka, ale wytrzymała. Jeśli uda mi się ją dobrze złapać zębami, zdołam ją podnieść, byśmy mogli przeleźć pod spodem. Nie jest to trudne, wymaga tylko odrobiny wprawy. Gdy znajdziemy się w środku, rozpęta się piekło… (Czy rzeczywiście rozumiała ideę piekła, czy tylko tak sobie tłumaczyłem w myślach to, co mi przekazywała?)… Będziemy mieli bardzo mało czasu na złapanie kur i ucieczkę.”
Jestem pewny, że jej ślepia musiały błyszczeć z podniecenia w ciemności, ale byłem zbyt podekscytowany – albo zbyt tępy – by to zauważyć.
„Kiedy będziemy uciekać, musimy się rozdzielić – kontynuowała lisica. – Żeby psisko i dwunogie istoty, które go trzymają, straciły orientację. Dwunoga istota…”
„Człowiek”, wtrąciłem.
„Co?”
„Człowiek. Tak nazywa się ta istota.”
„Tak jak Fuks?”
„Nie, ona jest człowiekiem.”
Lisica wzruszyła barkami.
„Nieistotne. Człowiek ma długi, krzyczący kołek. Potrafi również zabijać – sama widziałam – musisz więc uważać. Najlepiej będzie, jeśli pobiegniesz przez podwórze w tę stronę, bo jest tu za czym się ukryć. Ja będę uciekała w przeciwną stronę, przez pola, bo jestem chyba od ciebie szybsza. Zgoda?”
„Zgoda”, powiedziałem gorliwie. (Rumbo pewnie się przewracał w grobie.)
W milczeniu zaczęliśmy się skradać bez tchu. Wkrótce dotarliśmy do kurnika ogrodzonego siatką. Wybieg dla kur nie był zbyt duży – farmer prawdopodobnie traktował ich hodowlę jako zajęcie uboczne, a dochody czerpał przede wszystkim z krów. Kur było trzydzieści do pięćdziesięciu. Od czasu do czasu słychać było ze środka szelest skrzydeł, ale kury bez wątpienia nie wyczuły naszej obecności.
Lisica próbowała chwycić w zęby spód siatki. W końcu się jej to udało i podciągnęła ją z całej siły w górę. Drut oderwał się od deski, do której był przybity, moja wspólniczka nie zdołała jednak utrzymać go w zębach. Siatka opadła luźno. Dźwięk szarpanych drutów przebudził kury. Usłyszeliśmy, jak wiercą się w kurniku. Zaraz zaczną hałasować.
Lisica spróbowała jeszcze raz podnieść drut – tym razem z powodzeniem. Między nim a deską pozostała spora wolna przestrzeń.
„Szybko”, szepnęła i wcisnęła się do środka.
Usiłowałem podążyć jej śladem, ale ponieważ byłem większy, utknąłem w połowie drogi, wbijając sobie na dodatek drut w grzbiet. Lisica tymczasem pokonała krótki dystans, podniosła nosem niewielką klapkę i błyskawicznie wpadła do kurnika. Zdrętwiałem ze strachu, słysząc dobiegające ze środka gdakanie i trzepot skrzydeł. Szybko jednak odzyskałem zdolność ruchu, gdy od strony domu dobiegło mnie gardłowe warczenie. Próbowałem się uwolnić, zdając sobie sprawę, że zaraz pojawi się farmer z „krzyczącym kołkiem”.
Klapka dla kur nagle stanęła otworem i ze środka zaczęło wysypywać się rozgdakane ptactwo, siejąc na wszystkie strony pierzem jak z rozprutej poduszki.
Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale w kurzym stadzie podobnie jak w wielu zwierzęcych grupach panuje hierarchia, zwana w tym wypadku „porządkiem dziobania”. Ten, kto dziobie najsilniej i najzłośliwiej, zostaje przywódcą; ktoś, kto ustępuje tylko jemu, musi się go słuchać, ale jest również szefem dla całej reszty, i tak dalej, aż do najsłabszych. Teraz jednak wydawało mi się, że nastała absolutna równość.
Kury rozbiegły się jak szalone, współzawodnicząc jedynie w tym, która wyżej frunie.
W końcu ze środka wynurzyła się lisica, niosąca w pysku kurę prawie tak dużą jak ona. Rzuciła się do siatki, pod którą tkwiłem, nie mogąc się ruszyć ani w przód, ani w tył.
„Wyłaź stąd!”, padła stłumiona komenda.
„Utknąłem!”, odkrzyknąłem.
„Szybko, pies tu goni!”, krzyknęła, desperacko biegając w lewo i prawo wzdłuż ogrodzenia.
Jednakże pies musiał być na łańcuchu, ponieważ wciąż szczekał z daleka. Potem dobiegł nas łoskot otwieranego okna.
To dodało mi ostrogi. Potężnym szarpnięciem w tył oswobodziłem się z ogrodzenia, okrutnie rozdrapując sobie grzbiet. Ja i lisica z kurą błyskawicznie rzuciliśmy się do ucieczki.
„Biegnij tędy!”, krzyknęła do mnie lisica, wypluwając z pyska pęk piór.
„Dobrze!”, zgodziłem się. i oczywiście pobiegłem w stronę domu, psa i farmera ze strzelbą, podczas gdy moja przyjaciółka zaczęła oddalać się w przeciwnym kierunku.
Pokonałem połowę drogi, nie zatrzymałem się i powiedziałem sobie: spokojnie! Obejrzałem się w porę, by zobaczyć, jak ciemna sylwetka lisicy z kurą niknie za polem w żywopłocie.
Odwróciłem się ponownie, słysząc łoskot otwieranych drzwi. Ze środka wyskoczył farmer w spodniach, kaftanie i ciężkich buciorach. Widok tego, co trzymał w rękach, sprawił, że o mało nie zemdlałem. Pies prawie odchodził od zmysłów, pragnąc się do mnie dorwać. Zobaczyłem, że jest to krzepko wyglądający buldog. Miałem wrażenie, że jego łańcuch zerwie się lada chwila.
Jęknąłem i zastanowiłem się, w którą stronę zmykać. Po lewej stronie miałem róg obory, po prawej zabudowania gospodarcze. Przede mną był rozwścieczony pies i jego pan. Miałem do dyspozycji tylko jedną drogę, którą, oczywiście, wybrała lisica. Zawróciłem o sto osiemdziesiąt stopni i rzuciłem się w stronę otwartych pól.
Farmera całkiem zatkało ze zdziwienia, kiedy koło kurnika zobaczył psa (czyli mnie). Usłyszałem, że schodzi z ganku. Nie musiałem się oglądać, by wiedzieć, że podnosi strzelbę do ramienia. Odgłos wystrzału kazał mi zrewidować zdanie: to była jednak dubeltówka. Świst śrutu koło uszu. Farmer nie był najgorszym strzelcem. Przyspieszyłem jeszcze bardziej. Serce tłukło mi się opętańczo jak metronom wybijający rytm łapom.