Выбрать главу

– Moi panowie – mówił wolno i wyraźnie. – My nie będziemy w sierocińcach szukać śladu podejrzanego. My tam będziemy szukać śladów ofiar. Musimy je zidentyfikować, bo ten trop może doprowadzić nas do mordercy. Wczoraj przy szachach dużo o tym rozmawialiśmy z komisarzem Popielskim. Zadaliśmy sobie pytanie, dlaczego nikt nie rozpoznał zamordowanych dziewczyn mimo znakomitej rekonstrukcji ich twarzy, dokonanej przez obecnego tu doktora Pidhirnego? Dlaczego nikt nie zgłosił ich zaginięcia?

– Bo mogły być sierotami! Rzeczywiście! – wszedł mu w słowo Pidhirny. – To mogły być wychowanki jakiegoś sierocińca.

– Do roboty, panowie! – krzyknął Zubik. – Wszyscy wiemy, co mamy robić?

W pokoju rozległo się szuranie krzeseł, wertowanie kartek, zasyczały papierosy gaszone w mokrej popielnicy. Mock odetchnął pełną piersią. Tego mu brakowało. Po raz pierwszy w życiu pomyślał z wdzięcznością o Krausie, który chciał go zesłać na wygnanie, a zamiast tego obudził w nim coś, czego chyba już nikt w nim nie wykorzeni: radosne podniecenie śledczego, który na swoim sztandarze mógł wypisać hasło investigo, ergo sum, tropię, więc jestem.

Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,

godzina trzecia po południu

Mock, Popielski i Zaremba stali na schodach gmachu na Łąckiego i patrzyli pewnym siebie, twardym wzrokiem w fotograficzne flesze, które co chwilę omiatały ich sylwetki przeraźliwie białym światłem. Wysuwali przed siebie szczęki, wypinali piersi w stronę obiektywów, wciągali brzuchy, słowem robili wszystko, aby czytelnicy lwowskich gazet zobaczyli dziś w wieczornym wydaniu trzech wielkomiejskich kowbojów, zdecydowanych i gotowych na wiele, byleby tylko ująć ludożercę i gwałciciela dziewic.

Popielski dal znak woźnemu, który poprawił czapkę i szynel, po czym ochoczo ruszył w stronę żurnalistów i naparł na nich swym wielkim brzuchem.

– No, wystarczy, panowie, wystarczy! Koniec! Tu się pracuje! – powtarzał cieć tubalnym głosem i rozpościerał ramiona, zgarniając wszystkich w stronę obrotowych drzwi.

Nagle policjanci usłyszeli za sobą tupot damskich pantofli. Obejrzeli się i każdy z nich inaczej popatrzył na sekretarkę naczelnika: Zaremba z pobłażliwym uśmiechem,

Popielski z niepokojem, a Mock z pożądaniem. Panna Zosia zarumieniła się pod ich wzrokiem, choć w tym męskim świecie pracowała od dwóch lat i znała różne przejawy zainteresowania jej osobą – od nieśmiałych spojrzeń po zakamuflowane propozycje.

– Panie komisarzu – wyciągnęła w stronę Popielskiego kartkę – przepraszam, dopiero teraz zdążyłam to przepisać. Szef chciałby, aby pan spojrzał na depeszę, którą zaraz wyślę do wszystkich komend wojewódzkich…

– Dziękuję. – Popielski wziął kartkę i ex abrupto przetłumaczył ją na niemiecki. – Uprasza się wszystkich naczelników wydziałów policyjno-śledczych o zebranie informacji na temat mordów dokonanych ze szczególnym okrucieństwem z cechami praktyk ludożerczych. Informację prosimy przesłać na podany niżej adres. Podpisany naczelnik i tak dalej…

Popielski spojrzał na Mocka. Ten w jednej chwili z satyra zamienił się w czujnego wywiadowcę.

– Wydaje mi się – Mock zamyślił się – że coś należałoby dodać…

– Chyba wiem, o co panu chodzi, dyrektorze kryminalny. – Popielski spojrzał na Zarembę. – Odwróć się, Wilek, i zgarb się trochę! Nie ma tu pulpitu, napiszę to na twoich plecach.

– A teraz będę wielbłądem z Arabii. – Zaremba zaczął horyzontalnie poruszać szczękami, udając egzotyczne zwierzę.

Panna Zosia wybuchnęła śmiechem. Zaremba zdjął kapelusz i robił do niej głupie miny, kiedy komisarz swoim watermanem wypisywał na jego plecach dłuższą notkę.

– Uprasza się też o poinformowanie o wszelkich wypadkach pogryzień dokonanych przez ludzi, nawet jeśli nie mamy do czynienia z wypadkami śmiertelnymi, pod tym wszakże warunkiem, że obrażenia nastąpiły w okolicach twarzy. – Popielski mówił, co pisze, a następnie postawił kropkę tak mocno, że omal nie przebił stalówką papieru. – Proszę tak właśnie uzupełnić, panno Zosiu. I proszę powiedzieć naczelnikowi, że wyjaśnię mu przy okazji ten dopisek.

Panna Zosia pobiegła, prosząc, aby chwilę poczekali, a jej szczupłe zgrabne łydki migały w mroku korytarza. Mock nie spuszczał z nich wzroku.

– Hejże, dyrektorze kryminalny! – Popielski spojrzał na Mocka surowo. – Niech się pan ocknie! O taki dopisek panu chodziło?

– Tak, właśnie o coś takiego. – Mock machnął ręką, jakby odganiał osę. – Wyczytał to pan chyba w moich myślach… I dajmy już spokój z tymi tytułami, dobrze?

Mock wciąż patrzył w zamyśleniu w czeluść korytarza.

– Nikt mi nigdy nie mówił, że w Polsce są takie piękne kobiety! – Uśmiechnął się lubieżnie.

– Daj pan spokój. – Popielski zdjął melonik i przyglądał się Mockowi nieruchomym wzrokiem. – Panna Zosia mogłaby być pańską córką!

Mock również zdjął nakrycie głowy. Przeczesał kościanym grzebykiem gęste, falujące włosy. Potem poprawił swój płaszcz, naciągnął mocno rękawiczki na palce, stanął w rozkroku przed Popielskim i oparł pięści na biodrach. Był od niego niższy, ale mocniej zbudowany. Wysunął szczękę i wycedził przez zęby:

– Drogi panie, wypraszam sobie takie uwagi! Nie ma pan prawa być moralistą! To nie ja jeżdżę z dziuniami – użył polskiego słowa zasłyszanego u Zaremby – pociągiem! I nie ja chędożę je w salonce jak byk!

Popielski patrzył na Mocka długo. Musiał szybko zareagować, aby pokazać temu Szwabowi, że nie jest u siebie, że jest tutaj tylko pomocnikiem. Czeladnikiem w polskiej Policji Państwowej. Ale gdyby nie Mock i jego ustalenia, Popielski załamywałby teraz ręce nad swoją bezradnością wobec monstrum, które w Drohobyczu i w Mościskach wpełzło przez dach do pokojów zajmowanych przez panny, pozbawiło je czci, zmasakrowało ich twarze i udusiło. I to wcale nie wiadomo, jak podkreślał Mock, czy w takiej właśnie kolejności. Gdyby ten niemiecki policjant nie przyjechał tu z dalekiego Wrocławia, on sam patrzyłby codziennie rano z bólem i bezsilnością na piękną, jeszcze dziecinną twarz śpiącej Rity i zastanawiał się, kiedy jego córka stanie się ofiarą bestii. Przez głowę przelatywały mu szybkie obrazy: salonka pełna westchnień i jęków Blondi, jego dłonie zaciśnięte na jej biodrach, obrona sycylijska w szachach, doktor Pidhirny pochylony nad zwłokami zszywa twarz dziewczyny, recepcjonista w żydowskim hotelu w Mościskach szlocha rozdzierająco, Rita pali papierosa w spelunce na Zamarstynowskiej, jego dłonie zaplątane we włosach Blondi, Mock uśmiecha się znacząco, Homo sum et nil humani a me alienum esse puto. Te obrazy nakładały się na siebie i zwiastowały atak. Ale to on panował nad epilepsją, a nie ona nad nim! On był władny pozwolić jej na chwilę zaczernić i jednocześnie rozjaśnić umysł. Ale jeszcze nie teraz. Chędożył jak byk. Jak byk. Ta fraza bardzo mu się spodobała. Nagle wybuchnął śmiechem.

Muszę panu powiedzieć – oparł dłonie na kolanach i wył ze śmiechu – że to właśnie przez pana nie pochędożyłem, ile chciałem. A tyle jeszcze miałem czasu do Lwowa…

– Wciąż kursują pociągi między Lwowem a Breslau! -odparł Mock, zmrużył oczy, wysunął język i zacisnął pięść, a jego przedramię ruszało się w przód i w tył, przypominając tłok lokomotywy. – Zapraszam pana do nadodrzańskiej metropolii. W towarzystwie jakichś dwóch młodych dam z Polski! Zwiedzimy to i owo!

– Panowie, panowie! – wysyczał Zaremba. – Nie wstyd wam deprawować młodzież? Ileż wy macie lat? Łyssy, nie dokazuj!

Przed nimi stała zarumieniona panna Zosia z depeszą do ostatecznej akceptacji. Nie znała niemieckiego, ale wiedziała doskonale, co oznacza ruch przedramienia wykonany przez Eberharda Mocka.