Выбрать главу

Pewne spostrzeżenie, jakie poczynił pierwszego dnia, obaliło powszechny lwowski mit, któremu on sam również uległ – a mianowicie przekonanie, iż uczeni ci pisali na obrusach. Otóż wcale tak nie było – matematycy zaczerniali chemicznymi ołówkami albo marmurowe blaty stolików, albo stronice specjalnej księgi, która zawsze znajdowała się u szatniarza. Ta obserwacja sprawiła Popielskiemu głęboki zawód, bo przecież mit ten był jednym z filarów jego rozumowania, iż człowiek o twarzy goryla, piszący po obrusie katowickiej restauracji „Eldorado”, jest lwowskim matematykiem. Szybko jednak pozbierał się po tym chwilowym niepowodzeniu i rozpoczął dokładnie zaplanowane śledztwo.

Przez cztery pierwsze dni obserwował matematyków i co chwila żądał od kelnera podawania ich nazwisk. Urozmaicał to sobie upartym podsumowywaniem dotychczasowego śledztwa, analizowaniem po raz tysięczny okoliczności, w jakich znaleźli z Mockiem zamordowaną Klementynę Nowoziemską, oraz rozmowami z pewną niewiastą lekkich obyczajów, która – na jego prośbę – przychodziła do kawiarni po to, aby „kobiecym okiem” ocenić ewentualną brzydotę jakiegoś mężczyzny.

Kiedy po tygodniu już poznał luminarzy i pretendentów do matematycznych wyżyn i z bólem nie stwierdził u żadnego z nich uderzającej brzydoty, rozpoczął szukanie takich spośród nich, którzy odznaczaliby się na tyle bogatą fantazją językową, żeby wymyślić bardzo zgrabne fikcyjne nazwisko „Hugo Dionizy von Banach”. W tym celu porzucił swoje dotychczasowe incognito i przeprowadzał z nimi długie i nudne rozmowy, na podstawie których wyrabiał sobie niezawodny pogląd o bogactwie ich słownictwa i asocjacjach językowych. Po czterech następnych dniach wytypował głównego podejrzanego, którego jednak szybko musiał wymazać ze swojego spisu. Był to bowiem Hugo Dionizy Steinhaus, człowiek, który operował przepiękną polszczyzną, pełną niezwykłych i bardzo trafnych skojarzeń. Po pierwsze, nie był on brzydki, po drugie, trudno byłoby przypuszczać, aby morderca przybrał pseudonim składający się z dwóch własnych imion!

Kiedy Popielski wykreślił wszystkich bywalców „Szkockiej” ze swojej listy podejrzanych, przystąpił do indywidualnego wypytywania o ich „brzydkich” kolegów i studentów. I wtedy się zaczęło!

– W jakim sensie „brzydki”? – pytał Meier Eidelheit.

– Wiem, panie komisarzu, jak się ma geometria wy-kreślna do pięknego, artystycznego przedstawiania przestrzeni u włoskich mistrzów – zamyślał się Kazimierz Bartel. – I stąd wnioskuję o pięknie. A mówiąc o brzydocie, musiałbym poprowadzić rozumowanie odwrotne.

Kiedy Popielski spekulacje te starał się zawęzić przez porównanie poszukiwanego do małpy, jego rozmówcy wciągali go na głębokie wody abstrakcji.

– Czy rzeczownik „małpa” jest definiowalny za pomocą skończonej liczby słów? – zasępiał się Mark Kac.

– Proszę pana – rozpierał się przy stole Leon Chwistek – mogę brzydotę definiować tylko jako brak piękna. A piękno dostrzegam w sztuce, która zrzuciła z siebie nieznośny balast naśladowania natury. Zatem obrazy małpy i Wenus z Milo są jednakowo brzydkie, bo obie są elementami natury, zaś piękna w przedstawieniach natury nie ma.

Po trzech tygodniach Popielski przerwał dietę, postanowił opuścić „Szkocką” i już więcej tam nie wracać. Ze słynnej kawiarni nie prowadził żaden trop. To, co zaplanował na następne dni, było jeszcze mniej absorbujące. Miał uczestniczyć w kilku najbliższych posiedzeniach Oddziału Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego i tam szukać Minotaura. Tych zebrań było niewiele: jedno w marcu, jedno w kwietniu, dwa w maju i jedno w czerwcu. Jak tu dalej tropić bestię? Miał w głowie straszną pustkę, jaką nazajutrz odczuje po przyjściu do swojego gabinetu w urzędzie policyjno-śledczym. Chciał jak najdalej odsunąć od siebie myśl o wściekłych współpracownikach, którzy chodzą po Lwowie, rozpytują się o ludzi „brzydkich” i wystawiają się na głupawe dowcipy. Nie mógł znieść myśli o Marianie Zubiku, który go jutro zapyta o postępy w śledztwie. To wszystko postanowił zagłuszyć alkoholem. Koniec diety, powiedział w myślach. Po wypiciu kilku wódek rozłożył szachy i – w przypływie odwagi – postanowił zaprosić do gry któregoś z dyskutujących matematyków. Zbliżył się do ich stolika, ale oni nawet na niego nie spojrzeli. Dyskutowali kwestię istnienia automatów, które mogłyby same o sobie dać odpowiedź, skoro byłaby dana pewna liczba bezwładnego materiału w ich otoczeniu.

Popielski machnął ręką, usiadł sam do szachowych zagadek z „Deutsche Schachzeitung”, który abonowano w „Szkockiej”, i zamówił jeszcze jedną wódkę. Zatęsknił za Mockiem. Chętnie by z nim zagrał. Eberharda jednak nie było.

Katowice, środa 17 lutego 1937 roku,

godzina szósta po południu

Eberhard Mock, po znalezieniu ciała Klementyny Nowo-ziemskiej, został w Katowicach z trzech powodów. Po pierwsze, nie wierzył w lwowski ślad, tak mocno forsowany przez Popielskiego, po drugie, z Katowic było blisko do Breslau i Karen, do której jego tęsknota wzrosła wprost proporcjonalnie do wyrzutów sumienia, jakie nim targały po erotycznych ekscesach. Po trzecie i najważniejsze, zabójstwo właścicielki biura „Matrimonium” domagało się wyjaśnienia, a jego okoliczności wskazywały na Minotaura, którego Mock zaczynał nienawidzić równie mocno jak Popielski. Wprawdzie w osobie Nowoziemskiej Minotaur nie zamordował dziewicy, ale rozszarpanie i wyrwanie policzka ofiary było jego znakiem rozpoznawczym. Poza wszystkim mógł objawić się jakiś jego obłąkany naśladowca albo dziewictwo poprzednich ofiar było przypadkowe. Śledztwo zapowiadało się jako nadzwyczaj żmudne, ponieważ z biura matrymonialnego zniknęły wszystkie segregatory. Policja miała do wyboru dwie drogi: inwigilować środowisko przestępcze w poszukiwaniu ewentualnych kontaktów zamordowanej lub szukać ciemnych sprawek w jej przeszłości. Żadna z tych dróg nie wyglądała zbyt poważnie, ponieważ pani Klementyna Nowoziemska była osobą szanowaną i cieszyła się nieskazitelną opinią. Mockowi wciąż jedna myśl nie dawała spokoju, a mianowicie sugestia Popielskiego, iż właścicielka biura musiała być niegdyś burdelmamą. Wrocławski policjant po przepracowaniu wielu lat w decernacie obyczajowym znał doskonale świat zakamuflowanych prostytutek, którymi były często ubogie kobiety z ludu. Świadczyły one skrycie usługi cielesne, a przy tym wykonywały zupełnie inne zawody – były na przykład robotnicami lub służącymi. Ukryta prostytucja stanowiła intratne zajęcie. Z jednej strony nie ryzykowały zetknięcia z policją obyczajową i wpisania na odpowiednią listę, co zrujnowałoby im reputację i spowodowało zwolnienie z pracy, z drugiej zaś, mogły uskładać sporo grosza na ewentualny posag. Ponieważ nigdy nie stały na ulicy, korzystały z różnych pośrednictw. Wprawdzie Mock przedtem nie słyszał, aby biuro matrymonialne było takim pośrednikiem, ale porównanie Nowoziemskiej do burdelmamy nie dawało mu spokoju i ten trop wydawał mu się nadzwyczaj kuszący. Był prawie pewien, że „brzydki hrabia” nie jest żadnym lwowskim matematykiem, lecz zwykłym śląskim przemysłowcem, który po kryjomu korzysta z pośrednictwa Nowoziemskiej i wydaje swe pieniądze na kryptoprostytutki. Choć była to tylko intuicja, musiał jednak ją sprawdzić – Mock był jak najdalszy od tego, aby pogardzać swoją śledczą intuicją.