Выбрать главу

Noc była zimna, koce cienkie, a Jovanka prawdomówna: faktycznie budziła mnie ze trzy razy, depcząc przy każdej wycieczce za krzaczek. Rano wstałem pierwszy, odnalazłem strumyk, wykąpałem się – o ile to stosowne słowo – i z rozpędu omal nie ogoliłem. Uznałem to jednak za lekką przesadę i wybrałem przygotowywanie śniadania. Zaparzyłem kawę, przyszykowałem kanapki, ugotowałem po jajku dla każdego i zarządziłem pobudkę.

Jovanka spała w dresie i najgrubszych chyba skarpetach, jakie się dało wykonać na drutach. Uzupełniła ten strój zarzuconym na ramiona kocem, usiadła przy ognisku i ziewając oraz nabierając rosy na palce dla przetarcia zaspanych oczu, zjadła śniadanie. Pod koniec obudziła się wreszcie i oznajmiła, że przed wyjazdem musi się doprowadzić do porządku.

– Nie przetrwałabyś jednego dnia w koszarach – pozwoliłem sobie na uwagę, gdy w końcu wyłoniła się spomiędzy drzew. – Żołnierz goli się w trzy minuty.

– Nie jestem żołnierzem – uśmiechnęła się jakoś niejednoznacznie.

– Tak długo cię nie było, a nawet się nie umalowałaś…

– To też mogę zrobić, jeśli ci to sprawi przyjemność.

Aż do bośniackiej granicy nie odzywałem się do niej.

Zaraz za rzeką zapachniało wojną, a to za sprawą kolumny norweskich ciężarówek. Wozy wlokły się jak konny tabor, ale jakoś przestało mi się spieszyć.

Oglądaliśmy zburzone wioski i porośnięte bujnym zielskiem pola, a z każdego mijanego samochodu czy ludzkiego siedliska wiało wieloletnią biedą. Nie było za ciepło; znad towarzyszącej drodze rzeki, od której wzięła nazwę ta kraina, napływały pasemka wilgotnej mgły, a słońce raz po raz kryło się za chmurami, odmawiając Bośni swego blasku. Wszystko to nie było jednak w stanie przesłonić piękna coraz bardziej górzystej okolicy.

– Ładnie tu.

Nie rozumiałem, po co to mówię. Wygłaszałem komentarze, które rasowemu detektywowi nie przeszłyby przez gardło. Rasowy detektyw ma moralne prawo komplementować wyłącznie wódę, szybkie wozy, dziewczyny i broń palną.

– Bóg dał Bośni piękną ziemię – uśmiechnęła się blado. – I mało pięknych mieszkańców.

Rozglądaliśmy się oboje równie intensywnie, ale ja patrzyłem na kraj, ona przyglądała się głównie ludziom. Zapatrzyła się w jakiś punkcik w oddali, który po przejechaniu kilkuset metrów zidentyfikowałem jako kobietę idącą za pługiem. Bośniaczka próbowała zaorać stromy stok, pełen skalnych zębów, kamieni czy może pieńków ściętych drzew, sterczących spośród wiechci trawy. Nieduże poletka, wciśnięte między drogę a podnóże góry, ciągnęły się niżej. Z porastającego je gąszczu chwastów wychylały się wstęgi przeplatanego młodymi krzaczkami mchu, znaczące grzbiety okopowych przedpiersi. Ich obecność tłumaczyła wszystko. Przed pozycją obronną układa się miny, potem wojna się kończy i ktoś te miny musi usunąć. Tę wojnę tak naprawdę wygrała jednak trzecia, niewalcząca w niej strona, która nie miała żadnego interesu w posyłaniu swoich saperów na bośniackie poletka.

– To był kiedyś bogaty kraj – westchnęła Jovanka. – A teraz kobiety orzą krowami kamienie.

Zaprzężone do pługa zwierzę było raczej byczkiem, i to chyba jakiejś egzotycznej rasy, ale nie zamierzałem dyskutować. Bruzda, którą wyorał pług, wyglądała żałośnie: jak jeszcze jedna zygzakująca transzeja.

– Niektóre narody mają po prostu pecha. Pradziad koczownik wykopał ziemiankę w niewłaściwym miejscu i dalej już poszło samo.

– A cóż to za teoria? – Parsknęła cicho przez nos.

– Nie wiem. Może moja, a może gdzieś ją wyczytałem. W każdym razie lepsza od tej o Bogu i niepięknych Bośniakach.

Milczała jakiś czas.

– Może lepiej nie poruszaj tu tematu Boga. Ostatecznie to była wojna o religię.

Przejechaliśmy nad niedużym potokiem. Jakiś wędkarz, raczej hobbysta niż głodny biedak, stał na porośniętym paprocią brzegu i moczył cierpliwie spławik. Było w nim coś swojskiego, co pozwalało uwierzyć, iż mimo widocznych na każdym kroku śladów wojny wjeżdżamy do normalnego kraju.

– O Bogu mogę nie mówić – zgodziłem się. – Ale religia to inna para kaloszy. – Dałem jej trochę czasu, po czym wypaliłem z grubej rury. – A ty? Do jakiej świątyni chodziłaś?

– Ja? – roześmiała się gorzko. – Ja nie pamiętam nawet, jak się naprawdę nazywam.

– Imię zapamiętałaś – powiedziałem niepewnie.

– Akurat. Dali pierwsze lepsze spod palca.

– Dobrze, że chociaż jugosłowiańskie – pocieszyłem ją. – W naszych urzędach…

– To nie urzędnicy. Ochrzcili mnie żołnierze. – Uśmiechnęła się krzywo. – Pewnie po to raz-dwa wydali mnie za Romka: żeby się już nie męczyć z wymyślaniem nazwiska.

Minęliśmy tablicę informującą, że do Doboju jeszcze kilkanaście kilometrów. Ile konkretnie, trudno było ustalić: rdza, a wcześniej kula pochłonęły drugą cyfrę.

– Podsumujmy. Znaleźli cię Polacy, byłaś ranna, odwieźli cię do szpitala w Doboju. Tam poznałaś Romka. Nie pamiętałaś, jak się nazywasz. Żadnych modlitw też nie pamiętasz?

– Modlitw? – Chyba ją zaskoczyłem.

– Nie bardzo się orientuję, jak wygląda taka amnezja, ale widzę, że nie straciłaś wszystkich wspomnień. Ostatecznie modlitwa to rodzaj wiersza. Zapada w pamięć jak słowa, idiomy…

– Rozumiem. – Na jakiś czas ograniczyła się do tego stwierdzenia. Potem, dużo ciszej, zapytała: – To ważne?

– Służbowo czy prywatnie?

– A… jest jakaś różnica?

– Bośnia jest nadal podzielona. Właśnie według wyznania. Próbuję ustalić, po której stronie kordonu szukać.

– A prywatnie?

Nie odpowiedziałem od razu. Już to można było uznać za całkiem uczciwą odpowiedź.

– Nie jestem pewien – odparłem cicho. Teraz ona pomilczała sobie kilkadziesiąt sekund.

– Myślałam… Z tego artykułu można było wywnioskować, że nie za bardzo lubiłeś się z waszym kapelanem. Nie cytowała tego dosłownie, ale, zdaje się, wyraziłeś się o nim…

– To prawdopodobne – stwierdziłem chłodno. – Tylko co to ma wspólnego z tobą?

– Pomyślałam, że może nie jesteś dobrym katolikiem.

– Słucham?!

– Romek uważa się za wzorowego katolika. Pierwszy raz uderzył mnie za to, że nie chodzę do kościoła i robię mu wstyd we wsi. – Przerwała na chwilę. – To głupie, wiem, ale tyle się naczytałam o Bośni… Już chyba nie umiem rozmawiać z człowiekiem i nie zadawać sobie pytania o te sprawy. Więc trochę się ucieszyłam, kiedy przeczytałam o tym kapelanie. Nie pomyślałam, że opowiadałeś po pijanemu.

– A powinnaś. Oficjalnie, na forum publicznym, Polak mówi o księżach jak o zmarłych: dobrze albo wcale.

– Pomijając Jerzego Urbana – uśmiechnęła się niemrawo. – Lubię go. Chyba muszę być Serbką. Bo on jeden Serbów broni, a mnie się to podoba.

– Chyba nie pasowaliście do siebie z Romkiem.

– Zupełnie. Aż mi go szkoda, że tak marnie trafił.

– No dobra, dość tych dygresji… Jak z twoją religijnością? Nie błąkają ci się pod czaszką jakieś prawosławne zdrowaśki? Nie korci cię, żeby rozwinąć dywanik i skłonić się parę razy w kierunku Mekki? Nic, żadnych skojarzeń?

– Nic. To znaczy… nie, nie wiem. Jakby po troszeczku wszystkiego… Nie wiem. Chyba tylko tę górę pamiętam. A może i ona mi się uroiła. Przepraszam.

– Nie masz mnie za co przepraszać – wyhamowałem, by nie przejechać kota. – Góra, powiadasz? No to na początek…

Za wioską, a właściwie ruiną i pogorzeliskiem, teren gwałtownie wznosił się ku szerokiej przełęczy. Droga, wąziutka jak ścieżka rowerowa, wspinała się na nią serpentynami i nie zadręczała mego malucha. Wdrapywał się mozolnie, hałasując bardziej niż zwykle, a ja rozglądałem się po okolicy. W lejach po moździerzowych granatach zdążyło wyrosnąć parę całkiem sporych krzaków. Resztę pamiątek po dawnych bojach skutecznie pokrył dywan traw i łopianów i przez pewien czas wydawało mi się nawet, że walki ominęły ten kawałek Bośni. Nie biegła tędy linia frontu, tego byłem pewien. W połowie zbocza wznosiły się stare ruiny samotnej, kamiennej budowli, obok rosło trochę drzew, a jeszcze wyżej sterczały spośród traw kamienne płyty starego cmentarza. Jedno i drugie miejsce aż się prosiło o wykorzystanie w charakterze pozycji ogniowej, ale nie dostrzegłem na omszałych kamieniach żadnych śladów walk. Pewnie dlatego pierwszy zespawany z żelaznych prętów krzyż nie przyciągnął mojej uwagi. Pobocza polskich dróg pełne są takich symboli.