– Chcieliście się tu zatrzymać?
Albo zależało mu na dokładnym przekładzie, albo po prostu korzystał z okazji, bo przez większą część tej naszej rozmowy w sześcioro oczu patrzył na dziewczynę.
– Miałem znajomych, którzy zginęli na tej górze. – Nie byłem pewien, czy dobrze robię, wycofując się z roli turysty, przypadkowo zabłąkanego w tej okolicy. Musiałem jednak zacząć zadawać ludziom pytania, a facet miał w sobie coś z małomiasteczkowego szeryfa, który w mig dowiaduje się o wszystkim i nie lubi krętaczy. Przez chwilę wyglądało na to, że lepiej było zełgać. W szarych oczach zalśniło coś, co przypomniało mi, że taką właśnie barwę ma stal.
Znienacka za garbem ryknął przegazowany silnik i na przełęcz wtoczył się jasnozielony wóz z brezentowym dachem. Rozpoznałem – nie na pewno – rumuńską terenówkę ARO. Na nasz widok kierowca zrezygnował wprawdzie ze zmiany biegu na wyższy, ale i tak poruszał się ze trzy razy szybciej, niż powinien.
Policjant zaskoczył mnie trochę, przeskakując na drugą stronę porośniętego pokrzywami rowu. Pies naturalnie wziął z niego przykład, dając z kolei przykład Jovance. Ja, równie niespiesznie jak oni, ustawiłem się na skraju przeciwległego pobocza.
Zielona terenówka zjechała na środek drogi. W tym momencie zrodziła się we mnie pokusa, by odskoczyć jeszcze dalej, oddzielić się od mknącego sześćdziesiątką wozu szerszym pasem przestrzeni, może nawet którąś z licznie rozsianych po okolicy skałek. Nie zrobiłem tego. Dopiero gdy wóz mknął w głąb przełęczy, przyszło mi do głowy, że może nie jestem paranoikiem. Kierowca rozpoznał policjanta – a mimo to nie zwolnił. Albo i gorzej: zwolnił, lecz tylko w pierwszym odruchu, w momencie, gdy nas ujrzał, potem zaś przyspieszył. Nieznacznie, lecz jednak. Psisko, już po raz drugi straszone przez samochód, przelazło przez rów i posłało za wozem basowe szczeknięcie.
– Cicho, Ustasz – zganił go pan, niemal od niechcenia przesadzając rów. Jovanka nie przetłumaczyła mi tego kawałka. Podziękowałem za to losowi chwilę później, kiedy przy próbie powtórzenia manewru poprzedników wylądowała na siedzeniu wśród pokrzyw. Oczywiście w pierwszym odruchu zrobiłem parę kroków w jej stronę, ale potem przyszła właśnie ulga: w poczerwieniałej twarzy było znacznie więcej złości i upokorzenia niż bólu. Gdyby upadła, tłumacząc w locie… – Mówiłem, że to niebezpieczne miejsce. – Tej uwagi gliniarza też nie próbowała przekładać na polski. Ja z kolei nie próbowałem pomagać jej wydostawać się z pokrzyw. – Kim byli pana przyjaciele? – zapytał policjant mało swobodną angielszczyzną, wskazując kciukiem górę. – Najemnikami?
– Żołnierzami.
– I tam zginęli? – Skinąłem głową. – Służyli za pieniądze u Muzułmanów? Bo chyba nie u Serbów? Coś bym o tym słyszał. Walczyłem w czasie wojny o Pecinac.
Pecinac. Chyba nawet pamiętałem tę nazwę, tyle że nie myślałem o górze tak zwyczajnie. Była wiedźmą, wredną dziwką, wrzodem wiadomo na czym. Albo po prostu Górą Trzech Szkieletów. W ostateczności kotą dziewięćset sześćdziesiąt sześć.
– Powiedz, że mu współczuję. Wiem, co znaczy wchodzenie na tę górę. – Przetłumaczyła, nie patrząc na żadnego z nas i głaszcząc podstawiającego się sprytnie Ustasza. – Powiedz, że ci trzej służyli za pieniądze, ale w Brygadzie Nordycko-Polskiej. Dwa lata temu. Wiosną.
Dopiero kiedy skończyła, spojrzenie policjanta złagodniało. Wyglądał teraz jak ktoś rozważający pomysł poszczucia nas psem. Przedtem myślał raczej o pistolecie.
– Pamiętam. Trzech durniów wlazło na miny. Skąd pan ich zna?
– Z wojska. – Rzuciłem mu chłodne spojrzenie. – To byli moi żołnierze. Ja ich tam zaprowadziłem. Tego dnia – dodałem, by uciąć wszelkie wątpliwości.
Milczał długo, podobnie jak ja przyglądając się najładniejszemu w okolicy widoczkowi, czyli dziewczynie głaszczącej psa. Potem zaczął pytać. Szybko, nie patrząc na mnie, z oczywistą intencją przeprowadzenia dialogu w czysto tubylczym gronie. Nie brzmiało to ostro, więc nie miałem pretekstu, by się wtrącać. Poza tym istniała duża szansa, że wyjdziemy z tego obronną ręką, o ile tylko nie zdenerwujemy tego dryblasa. Czekałem więc cierpliwie. No i doczekałem się.
– Jesteśmy aresztowani – powiedziała w którymś momencie ponura jak noc Jovanka.
– Jes… Słucham?!
– Pod zarzutem odmowy zapłacenia mandatu i próby nielegalnego przekroczenia granicy.
Przez chwilę biegałem spojrzeniem od twarzy do twarzy.
– Które z was robi sobie jaja?
– Proszę zjechać na pobocze i zamknąć samochód. – Odezwał się po angielsku. – Pojedziecie ze mną. Potem kogoś przyślę po wóz.
– Pan żartuje…
– Nie – uśmiechnął się lekko. – Naprawdę przyślę.
– Coś ty mu nagadała? – zapytałem z rozżaleniem.
– Nic – wzruszyła ramionami. Policjant rzucił jakiś krótki rozkaz i pieszczoch Ustasz z nieoczekiwaną u takiego cielaka chyżością rzucił się do radiowozu.
– Przestępców gania jeszcze szybciej – pochwalił się jego pan. Dopiero w połowie drogi pozbierałem się na tyle, by zaprotestować. Przez Jovankę. Wykłócanie się po angielsku zdecydowanie wykraczało poza moje umiejętności.
– Nie ma pan prawa. Nic złego nie zrobiliśmy.
– Nie zapłaciliście mandatu.
– Nawet nie wiem, ile mielibyśmy zapłacić!
– Trzysta dinarów – uśmiechnął się pogodnie.
– Ile to będzie w markach? – sięgnąłem do kieszeni.
– Co dziesiąty Jugosłowianin zginął po to, byśmy nie płacili w markach – stwierdził spokojnie. – Macie tu wojsko, ale to jeszcze nie jeden z waszych landów.
– Nie jestem Niemcem.
– Wiem. Niemiec zapłaciłby pięćset. Dinarów – podkreślił.
– Przy drodze widziałem ceny. Cholernie niskie, jak na dinary. Niech mi pan nie wmawia, że nikt tu nie przyjmuje zapłaty w markach, panie…
– Milo Nedić, sierżant – żartobliwie trącił palcami daszek.
– O co panu chodzi, sierżancie? – zapytałem zrezygnowanym tonem. – Bo łapówek pewnie pan nie bierze?
Jovanka przełożyła to po sekundzie wahania.
– Nie od najeźdźców. – Żartował oczywiście, ale są żarty i żarty. Drugi był bardziej zbliżony do klasycznego: – Jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo w tej okolicy.
– Nawet najeźdźców?
– Nie jest pan w mundurze. A leżącego na polu minowym cywila może próbować ratować przypadkowy przechodzień, bez dopytywania się, czy to nie natowski wojskowy na przepustce. I ten przypadkowy serbski przechodzień mógłby zginąć.
– Rozumiem. I to wszystko?
– Ciekawi mnie, co tu robicie – wyznał bez ogródek.
– Podziwiamy piękno bośniackich gór. – Jovanka znów się zawahała i znów przetłumaczyła. I to, i jego komentarz.
– Sam pan widzi, że łatwiej będzie się dogadać na posterunku. To miłe miejsce. Mamy wodę, prąd…
Jeszcze jeden niejednoznaczny, tym razem dość ponury żart marki Milo Nedić. Zignorowałem go, choć dziewczyna pobladła, gdy przyszło do zastępowania słów serbskich polskimi. Albo raczej: właśnie dlatego. Idąc u mego boku tą samą co przedtem trasą, znów się bała i znów nie próbowała uwalniać dłoni, gdy delikatnie ścisnąłem jej trochę zbyt szorstkie palce. Tym razem Serb szedł z tyłu i na pewno nie przegapił tego gestu.
– Jesteście małżeństwem?
– Nie. – Zapytał po angielsku, więc ja odpowiedziałem.
– To pana dziewczyna?
– Klientka.
– Pan jest jej klientem? – Zdawał sobie sprawę, że w angielskim obaj reprezentujemy ligę podwórkową, więc gładko uznał, że się pomyliłem. – To dziwka? Od Mamy Hagedusić?
– Ona płaci – powiedziałem wolno, pomagając sobie palcem. – Ja biorę pieniądze. Pani Bigosiak jest moją klientką. Nie dziwką. Rozumie pan, czy mam ją prosić, by to powiedziała…