– Jednego nie bierzesz pod uwagę: była w szoku. I jeszcze coś: nie wiadomo, czy byłyśmy tylko ja i ona. Bo jeżeli szedł z nami ktoś, kogo kochała, jeżeli ten ktoś miał mniej szczęścia ode mnie… Może nie chciała żyć?
– Może – zgodziłem się. – Tylko to strasznie melodramatyczne. Ludzie rzadko odbierają sobie życie po stracie małżonka, kochanka czy nawet dziecka. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale tak już jest.
– Chyba nasza kolej – zmieniła temat, wskazując ruszający zad wozu pancernego. Rzuciłem „poczekaj” i wysiadłem. Beerdeem odsłonił nie tylko przejazd do wnętrza obozu, ale też widok na szlaban i niewysokiego blondyna w koszuli z dystynkcjami majora.
– No proszę – Olszewski pokiwał głową. – Kapitan Małkosz, kto by pomyślał. Jak w kiepskim kryminale: zbrodniarz wracający na miejsce przestępstwa.
Uśmiechał się niby dość życzliwie, ale już trudu mówienia ciszej sobie nie zadał. Wartownicy nie musieli strzyc uszami.
– Kapitan rezerwy – poprawiłem z uśmiechem.
– A tak, słyszałem. – Popisał się refleksem i pierwszy wyciągnął dłoń.
– Możemy wjechać?
Dopiero teraz musnął spojrzeniem malucha.
– Ma pan ładną żonę. Nie szkoda jej na Bośnię?
Odwróciłem się i zerknąłem na oślepiającą plamę odbitego od przedniej szyby słońca. Potem poszerzyłem uśmiech.
– Właśnie dlatego chcielibyśmy się tu zatrzymać.
– Niestety – schłodził uśmiech. – Nie da rady. To teren wojskowy, nie motel. Mogę panu wyszukać adres niedrogiego noclegu.
– Dlaczego zaraz niedrogiego? – wzruszyłem ramionami.
– W tym zawodzie… – urwał. Panował nad twarzą, wyczułem jednak, że chętnie przewinąłby czas jak taśmę i zaczął od początku. – Widzę po wozie, że nie przelewa się panu. To nie samochód na trasę. Nie myślałem, że dojedziecie. To znaczy – poprawił się – nie pomyślałbym. Cud, że nic się nie rozsypał. Który to rocznik?
– Optymistyczny – mruknąłem. – Pamiętne osiem dziewięć. Pogrobowe dziecię komuny.
– Czyli rzęch – nazwał rzeczy po imieniu. – Na pana miejscu zabrałbym dziewczynę gdzie indziej. To nie jest samochód na bośniackie drogi.
– Trochę przygody i romantyzmu, dreszczyk emocji… Kobiety to lubią. I można się pokazać z korzystnej strony. Wie pan: „O, tu leżała mina wielka jak koło od naszego malucha, chłopaki nie mieli odwagi się do niej zabrać i musiałem osobiście…”
– Dobry sposób, tyle że na siksy – stwierdził bez entuzjazmu, po czym skinął w stronę wozu. – To nie ta grupa wiekowa.
– Spróbować zawsze warto. To co z tym noclegiem? – Pokręcił głową, niechlujnie udając żal. – Cóż, trudno. Ale wejść na chwilę i pogadać chyba mogę?
– Pogadać?
– Rozejrzeć się za znajomymi, może umówić na piwo…
– Nie sądzę, by kogoś pan jeszcze spotkał – poinformował mnie chłodno. – To już ładnych parę lat, a rotacja jest ostra.
– Szkoda. No to cóż… – rozłożyłem ręce, by następnie najpierw wyciągnąć prawą w jego kierunku, a potem pośpiesznie się wycofać. Wyglądało to, a przynajmniej miało wyglądać, jak wstęp do pożegnania, przerwany nagłym olśnieniem. – Byłbym zapomniał… Mogę na chwilę wejść i zamienić dwa słowa z tym kapralem? – Pokazałem tył beerdeema.
– Ze Staszuckim? On jest tu nowy.
– Mam wobec niego mały dług. Trochę nam pomógł.
– Nie trafilibyście sami z przełęczy? – zakpił.
– Nie w tym rzecz. Gdyby nie ci chłopcy, mielibyśmy problemy z tutejszą policją. Zna pan niejakiego Nedicia?
– Wysoki, z wąsem, lekko siwiejący? – upewnił się. – A czymże zdążyliście się mu narazić? Pluł pan na groby, przejeżdżając przez przełęcz?
– Na groby?
– Tam leży jego brat. Innych przenoszono na dół, te krzyże są tylko symboliczne, ale młodszy Nedić zginął już na samej przełęczy i tam go zakopali. Niżej, na tych serpentynach, nie bardzo się dało. Rodzinom tak jest zresztą wygodniej. Ale ten facet robi wszystko po swojemu.
– Widzę, że orientuje się pan w tutejszych układach.
– Taka praca. – Pomyślał chwilę i machnął łaskawie dłonią, pokazując rzędy kontenerów za sobą. – No dobrze, ale na chwilę. Stary nie lubi oglądać tu cywilów.
– Do Staszuckiego i z powrotem – obiecałem. Pokazałem Jovance, by poczekała, prześlizgnąłem się pod szlabanem i pomaszerowałem do beerdeema energicznym krokiem człowieka, który nie zamierza nadużywać gościnności.
O tej porze obóz świecił pustkami. Dostrzegłem palacza, wygonionego na dwór albo przez starszego stopniem, albo przez poczucie przyzwoitości. Poza tym krajobraz tchnął martwotą i nie dokonałem wielkiego wyczynu, wyłapując spojrzeniem każdy ruch. Na samej granicy pola widzenia z alejki między kontenerami wychodziła szczuplutka dziewczyna w niebieskiej, bardzo kusej spódniczce, bananowej bluzce z obszernymi rękawami i tej samej barwy sandałach na niewysokim obcasiku. Złote, połyskujące w słońcu włosy utrzymywała w ładzie błękitna opaska, między odsłoniętymi uszami a ramionami migotały długie, metalowe klipsy. A poza tym…
Dwadzieścia lat, dwadzieścia cali w talii, dwudziestomilimetrowe – niemalże – rzęsy wokół chabrowych oczu. Itede. Moja na poły realna, na poły wyśniona Dwudziestka. Wiedziałem już, kim jest, a nawet – co mi zrobiła. Nieważne. Musiałem wrosnąć w ziemię i pogapić się na nią jak na cudowny miraż. Ona też się zatrzymała. Siłą rzeczy jako trzeci stanął towarzyszący jej trzydziestolatek w mundurze z sierżanckimi dystynkcjami, przygnębiająco brzydki na tle dziewczyny. Dawny plutonowy Żaniec. Bez wąsów.
Posłałem mu odrobinę żartobliwy salut – bycie cywilem ma swoje dobre strony. Ruszyliśmy sobie naprzeciw. Niekiedy łatwiej podejść niż stać i się gapić z daleka. Trochę trudniej znajduje się odpowiednie słowa.
– To pan – powiedziała w końcu ślicznie zarumieniona Dorota Kowalak. – Co za spotkanie.
– Co za – zgodziłem się. – Czołem, panie sierżancie. Gratuluję awansu.
– Jak pan tu wszedł? – Wyglądał na poruszonego moją obecnością.
– Stare znajomości – wzruszyłem ramionami. – Pan jeszcze tutaj? Pamiętam, że nie podobało się panu w Bośni.
– Pieniądze – mruknął. Jego twarz nie wyrażała niczego, ale pod owym „nic” nie krył się na pewno entuzjazm do mojej osoby.
– Nie powinien pan się tu pokazywać. Pułkownik nogi komuś wyrwie z tyłka.
Odszedł nieoczekiwanie, zostawiając mnie sam na sam z blondynką. Też nietryskającą szczęściem, ale o wiele dyskretniejszą.
– Znacie się? – zapytała, by cokolwiek powiedzieć.
– A skąd? – potrząsnąłem ramionami. – Składam gratulacje każdemu jak leci. My, pijacy, mamy życzliwość we krwi.
Zarumieniła się. Nie wszystkim jasnowłosym kobietom jest z tym do twarzy, ale jej było.
– Gniewa się pan, prawda? – zapytała skruszonym tonem.
– A powinienem? – zapytałem spokojnie.
– Zastanawiałam się, czy nie przysłać panu artykułu do autoryzacji, ale… Wtedy ze trzy razy powtarzał pan, że mogę pisać wszystko, co usłyszałam. Bo to szczera prawda, a pan nie wstydzi się prawdy. No i jakoś tak…
– Żadnych wyrzutów sumienia? – złagodziłem pytanie nieznacznym uśmiechem. Po krótkim wahaniu pokręciła głową.
– To było ostre – przyznała. – Ale nie dodałam wiele od siebie. I wcale nie chciałam panu dokopać. Po prostu… no, trochę inaczej patrzymy na życie.
– My?
– Kobiety – wyjaśniła. – Kiedy jeden facet napisze o innym, że tamten płakał, to jest to zwyczajna złośliwość. Kobieta to robi, bo współczuje, rozumie albo chciałaby pomóc lub przynajmniej prosi innych, by pomogli. Bez złych intencji. Nie chciałam panu zaszkodzić tym tekstem. Naprawdę.